Mama, którą się nie wybiera

newsempire24.com 1 dzień temu

Bożena nie znajdowała usprawiedliwienia dla tego, jak jej mąż Krzysztof pozwalał własnej matce tak bezceremonialnie ingerować w ich życie. Przecież wiedziała, jak bardzo cierpiał w dzieciństwie, jak marzł z zimna i był zaniedbywany, podczas gdy starszy brat Dominik kąpał się w matczynym uczuciu, a Krzysztof latami nosił po nim podarte ubrania i pozostawał w cieniu.

Dlaczego teraz, gdy był dorosłym, spełnionym mężczyzną, głową własnego domu, pozwalał Wandzie Józefowej po prostu przyjść — nie w gości, ale jak do swojej własności — i rozgościć się w pokoju, który marzył przeznaczyć dla swojego przyszłego dziecka?

— To w końcu moja matka — mówił cicho Krzysztof, jakby usprawiedliwiał się nie tylko przed Bożeną, ale także przed własnym sumieniem. — Wytrzymajmy trochę. I tak dzieci jeszcze nie mamy.

Próbował łagodzić sytuację, choć w środku wszystko w nim protestowało. Dopiero co zaczął żyć tak, jak zawsze pragnął. Kupił dom, ożenił się z kobietą, którą kochał aż do bólu, zasypiał bez lęku, iż znów okaże się niepotrzebny. A teraz — matka. Z torbami, z pretensjami, z wiecznym roszczeniem, iż jej się “należy”.

— Sam mówiłeś, iż ten pokój będzie dziecięcy! — nie powstrzymywała się Bożena. — A teraz gospodarzy w nim twoja mama. Bez pytania, bez dyskusji.

Krzysztof milczał. Tak, kupił ten dom właśnie dla tych dwóch pokoi — sypialni i pokoju dziecięcego. Bo marzył o rodzinie. A teraz znów marzenia odsunięto na dalszy plan. Jak kiedyś — w dzieciństwie.

Wszystko wróciło.

Przypomniał sobie, jak w ich dwupokojowym mieszkaniu Dominik dostawał wszystko — najlepsze prezenty, nowe ubrania, tort urodzinowy. A on, Krzysztof, słuchał bajek o oszczędzaniu, o „nie stać nas”, o tym, iż euforia to luksus. Pamiętał, jak matka wydawała ostatnie złotówki na kurtkę dla Dominika, a jemu kupowała używane buty na bazarze. Wiedział, iż był dzieckiem „na zasadzie resztek”.

I teraz znów matka tu jest. Mówi, iż na kilka dni, ale już rozpakowała swoje rzeczy, już rozdaje rady, już krytykuje Bożenę — za to, jak gotuje, jak sprząta, jak wygląda. I znów — jak dawniej — budzi w Krzysztofie to samo poczucie winy: iż nie sprostał, nie spełnił, nie zadowolił.

Bożena starała się wytrzymać. Ale coraz częściej wybuchała. Skarżyła się Krzysztofowi, iż Wanda celowo chowa jej rzeczy, wyrzuca z lodówki zdrowe jedzenie, zastępując je tłustymi sosami i smażonym mięsem, krytykuje choćby wodę, którą Bożena pije.

— Robi to specjalnie. Jestem pewna, iż wszystko robi na złość — mówiła Bożena, zaciskając pięści.

Krzysztof próbował porozmawiać z matką. Ale w odpowiedzi słyszał:

— Wypędzasz mnie z domu, który kupiłeś dzięki moim modlitwom? Zostawię ci mieszkanie z Dominikiem, a wy tu z tą swoją żonką uciekacie ode mnie. Niewdzięcznicy!

Machnął ręką. Nie potrzebował tego mieszkania. Ale gdy Bożena — ze łzami w głosie — pokazała mu dokumenty, które znalazła w rzeczach Wandy Józefowej, Krzysztof nie wierzył własnym oczom. Wszystko było na nazwisko Dominika: i mieszkanie, i garaż, i choćby ten kawałek ziemi, gdzie w dzieciństwie sadził ziemniaki. Wszystko, co matka mu obiecywała, okazało się pięknym kłamstwem.

— A mnie śpiewała, iż wszystko będzie moje. Że żyje dla mnie. — Krzysztof ciężko opadł na krzesło.

Nie płakał. Ale milczał tak, iż Bożenie serce się ścisnęło.

Następnego dnia poszedł do pracy bez słowa. A wieczorem, wróciwszy, zobaczył, iż matki już nie ma. Jej rzeczy stały przy furtce, a w oczach Bożeny płonęła uraza.

— Wyrzuciłam ją, Krzysiu. Przepraszam, jeżeli trzeba było się z tobą naradzić, ale nie wytrzymałam.

— Z powodu dokumentów? — spytał zmęczony.

— Nie tylko. Gdy powiedziałam jej, iż znam prawdę, nazwała mnie nikim. Stwierdziła, iż ty jesteś jej synem, a ja — tylko przybłędą. Że to ona ma prawo tu mieszkać, a nie ja. Że ten dom jest twój, a więc i jej. I iż i tak mnie porzucisz, gdy tylko otworzy ci oczy.

Krzysztof zamilkł. Potem po raz pierwszy w życiu nazwał matkę… żmiją. I choćby nie przeprosił za to słowo.

— A na koniec — dodała Bożena — przeklęła nas. Mnie, ciebie, nasze przyszłe dziecko. Powiedziała, iż wszystko stracimy.

Krzysztof tylko skinął głową. Wszystko było zbyt znajome. Zbyt przewidywalne.

Minęło kilka miesięcy. W ich domu znów zapanował spokój. Bożena nosiła pod sercem dziecko. Krzysztof nie dzwonił ani do matki, ani do brata. Po prostu ich wymazał. Bo nie chciał już być wygodny dla nikogo.

Ale pewnego dnia, spacerując z wózkiem już po narodzinach syna, Bożena spotkała sąsiadkę ze starego adresu. Ta wyznała: Wanda Józefowa wyprowadziła się od Dominika. A adekwatnie — on sam ją “umieścił”. W domu opieki. Nie dogadali się. Kilka miesięcy kłócili się, aż w końcu spakował jej rzeczy i oznajmił, iż w jego życiu nie ma miejsca na kaprysy matki.

Bożena zastygła. Serce ścisnęło się boleśnie.

— Nie powinien wiedzieć — szepnęła do siebie. — Nie powinien.

I wróciwszy do domu, nie wspomniała ani słowem. Ani o domu opieki, ani o tym, jak matka prosiła sąsiadów o numer do syna. O niczym.

Bo jej Krzysztof zasługiwał na ciszę, spokój i zwyczajne ludzkie szczęście. A jeżeli choćby dla tego szczęścia trzeba było przymknąć oczy na czyjąś samotną starość — była gotowa. Bo miłość to nie tylko ciepło. To też granice.

I tak żyją. W domu, gdzie pokój dziecięcy czeka na głosy, a w sypialni nie rozbrzmiewa już kłamstwo. Gdzie Wanda Józefowa nie dyktuje warunków, a Bożena nie zgrzyta zębami z bezsilności.

Po prostu żyją. Jak rodzina. Prawdziwa.

Idź do oryginalnego materiału