Magia nierównego związku
W długi weekend majowy znalazłem się w hałaśliwym towarzystwie w przytulnej kawiarni na obrzeżach Poznania. Ludzie wokół byli serdeczni, ale prawie wszyscy — zupełnie obcy. Obok mnie siedział mężczyzna, który wyraźnie przekroczył pięćdziesiątkę, i młoda dziewczyna, może dwudziestoparoletnia. Jan i Kinga. Śmiali się najgłośniej, ich energia była zaraźliwa, choć oboje pili tylko sok. Kinga nazywała go „tatusiem”, a ja mimowolnie się rozpływałem: jaka wzruszająca bliskość ojca z córką. Ale nagle zaczęli się zbierać do domu. Kinga, uśmiechając się, wyjaśniła: „Czeka na nas nasz maluch, bez nas nie zaśnie”. Zaniemówiłem.
Gdy wyszli, cicho zapytałem gospodarza wieczoru: „Jaki maluch? O czym oni mówią?”. Ten uniósł zdziwione brwi: „Ich syn. To przecież mąż i żona”. Zbiło mnie to z tropu: „Dlaczego więc nazywa go tatusiem?”. Gospodarz się zaśmiał: „To ich wewnętrzny żart. Kiedyś, na samym początku ich związku, weszli do sklepu, a ekspedientka powiedziała do Jana: «Jaka pan ma piękną córeczkę!». Od tamtej pory Kinga tak go nazywa”.
Później poznałem ich historię, która poruszyła mnie do głębi. Jan to utalentowany rzeźbiarz, ale jego życie dalekie było od bajki. Dwa nieudane małżeństwa, lata zatopione w wódce, niekończące się imprezy. Jego starsza córka, już dorosła, prawie o nim zapomniała. Gdy miał czterdzieści siedem lat, obejrzał się za siebie i zobaczył tylko pustkę. Tworzył, ale jego prace nie znajdowały uznania, zamówienia były rzadkością. I wtedy w jego życiu pojawiła się Kinga. Spotkali się przypadkiem — nad Wartą, gdzie często siadywał, szkicując. Miała ledwie dwadzieścia parę lat, promieniała młodością. Dlaczego ta pełna życia dziewczyna zwróciła uwagę na zmęczonego życiem rzeźbiarza o smutnych oczach? To zagadka.
Ale miłość Kingi stała się dla Jana ratunkiem. Tchnęła w niego nowe życie. Rzucił picie, jego dłonie znów nabrały siły, a prace — duszy. Rzeźby zaczęły się sprzedawać, miał wystawy w galeriach Poznania i Warszawy. Zajął się aranżacją wnętrz dla lokalnych restauracji, co przyniosło niezły dochód. Teraz mieszkają w przestronnym mieszkaniu w centrum miasta, podróżują po świecie, ciesząc się życiem. Kinga jest żoną spełnionego artysty, ale przecież tam, nad rzeką, zobaczyła tylko nieogolonego faceta z pogrzebanymi marzeniami.
Na pewno przyjaciółki i jej mama ostrzegały: „Oszalałaś? Przecież to prawie starzec!”. Na pewno Kinga też się wahała, zdając sobie sprawę z ryzyka. Ale zaryzykowała — i teraz jest szczęśliwa. Jan zaś uważa ją za swoje cudowne ocalenie, anioła zesłanego z nieba, choć jest przekonany, iż nie zasłużył na taki dar. Ich syna uwielbia: bawi się z nim, zabiera na spacery, tuli do snu. Stał się idealnym ojcem, jakim nigdy nie był dla starszej córki. A swoją drogą — i z nią relacje się poprawiły. Ta, która dawno już machnęła na niego ręką, nagle zobaczyła go inaczej: pełnego energii, troskliwego, szczęśliwego.
Nierówny wiekiem związek może być niesamowicie trwały. Częściej niż wiele małżeństw rówieśników. W końcu, wierz statystyce, co trzeci związek w Polsce się rozpada. A ja znam niejedną parę, w której mąż jest starszy od żony o dwadzieścia, a choćby trzydzieści lat. Ta różnica wieku nie przeszkadza — wręcz przeciwnie, czyni ich związek wyjątkowym.
Nie mówię tu o układzie „bogaty sponsor — młoda myśliwa na majątek”. Nie, mówię o prawdziwych rodzinach, gdzie miłość jest fundamentem. Dojrzali mężczyźni to niewiarygodnie pewni partnerzy. Mają już za sobą burze, hulanki, błędy. Teraz potrzebują domu, ciepła, rodziny. Wielu nagle odkrywa w sobie kulinarny talent. Znam parę, gdzie pięćdziesięcioparoletni mąż nie pozwala młodej żonie choćby podejść do kuchenki: „Idź na masaż albo poczytaj książkę! Jeszcze zdążysz stać przy garach!”. Wcześniej umiał tylko jajecznicę, a teraz, po ślubie z dwudziestopięciolatką, gotuje jak szef kuchni.
Dla młodej żony starszy mężczyzna to nie tylko mąż, ale i mentor, nauczyciel, człowiek z bagażem doświadczeń. Nie papla bez sensu jak rówieśnicy, ale dzieli się historiami, które uczą i inspirują. Rozumie życie, a to sprawia, iż miłość jest głębsza i trwalsza. A przede wszystkim — tacy mężczyźni stają się wspaniałymi ojcami. Pozwolę sobie na osobisty przykład: moją młodszą córkę poznałem, gdy miałem czterdzieści osiem lat. Wszyscy mówią, iż jestem idealnym tatą. I wiecie co? Właśnie na ojcostwo dojrzałem. Lepsze późno niż wcale.
Każdego ranka biegam nad Wisłą. Czuję się na trzydzieści, choć mam już ponad pięćdziesiąt. Życie teraz jest ciekawsze niż w młodości. Mamy w sobie energię, o której choćby nie wiemy. Ale często sami siebie niszczymy. Pamiętam, jak Jacques’a Cousteau zapytano, dlaczego w swoim wieku jest wciąż tak rześki i nurkuje na głębiny. Odpowiedział: „Dzieci. One przedłużają życie”. Dwóch synów urodził młody, a dwóch młodszych — po siedemdziesiątce. I to nie przeszkodziło mu żyć pełnią życia.
Oczywiście, Cousteau to wyjątek. Ale mężczyzna z późnym dzieckiem płonie chęcią życia. Musi nauczyć malucha jeździć na rowerze, pomóc w lekcjach, zabrać w góry. Zaczyna o siebie dbać, rzuca nałogi, uprawia sport. Wygląda lepiej niż jego rówieśnicy, którzy są młodsi o dwadzieścia lat. Nudzą go spotkania z kolegami, gdzie rozmowa kręci się wokół piłki, aut i zdrowotnych dolegliwości. Woli wracać do domu — do żony, do dziecka.
W pięćdziesiątce być „idealnym ojcem” — to najlepsze, co może spotkać mężczyznę. Więcej warte niż etykietki „uwodziciel” czy „dusza towarzystwa”. Facet, który biega po parku i bawi się z dzieckiem, zamiast wylegiwać z piwem na kanapie, będzie żył długo i barwnie — do siedemdziesięciu pięciu i dalej. A jego młoda żona z czasem jakby „dogoni” go wiekiem, różnica się zatarA gdy ich synek pewnego dnia zapytał: “Tatusiu, dlaczego mama jest taka młoda?”, Jan tylko się uśmiechnął i odparł: “Bo magia nie pyta o wiek”.