„Chcę leżeć, a siedzenie z dziećmi to kobiece zajęcie!” oświadczył mój mąż i zamknął oczy. Ale już po dwóch godzinach bardzo żałował tych słów.
Wyobraźcie sobie tę scenę: czekałam na ten wyjazd do Egiptu jak na mannę z nieba. Ostatnie pół roku w pracy było szaleństwem. Wracałam do domu wykończona jak cytryna, a tam zaczynała się druga zmiana: lekcje, obiady, sprawdzanie dzienników.
To ja znalazłam ten hotel, złapałam okazyjne bilety, spakowałam trzy walizki, nie zapominając o ukochanym misiu sześcioletniego synka i powerbanku do tabletu dziewięcioletniej córki. Byłam mózgiem całej operacji o kryptonimie „Rodzinne wakacje”.
I wreszcie dotarliśmy. Morze, słońce, dzieci krzyczą z zachwytu. Wydawałoby się oto szczęście, można odetchnąć z ulgą. Ale mój mąż Marek miał na ten temat własne zdanie.
Z miną zwycięzcy rzucił się na leżak, założył ciemne okulary, wpatrzył się w telefon i zapadł w stan letargu. Jego jedyną aktywnością było przewracanie się co jakiś czas, żeby opalenizna była równomierna.
Dzieci, oczywiście, to istne wulkany energii. I wszystkie te „mamo, podaj”, „mamo, chodź”, „mamo, zobacz” leciały tylko w moją stronę. Marek udawał, iż go to nie dotyczy. Krótko mówiąc, drugiego dnia zrozumiałam, iż moje wakacje zamieniają się w wyjazdową pracę, tylko w gorętszym klimacie.
Pewnego dnia zauważyłam na stojaku ulotkę miejscowego spa. „Dwie godziny rajskiej przyjemności: czekoladowe zawijanie i relaksujący masaż”. Dziewczyny, mało nie spadłam z krzesła na samą myśl o tym. Czułam ten zapach czekolady. Zrozumiałam to znak! Zasłużyłam na to.
Podeszłam do męża, który drzemał w najlepsze, i najsłodszym głosem poprosiłam: „Marku, posiedzisz z dziećmi parę godzin, dobrze? Tak bardzo chcę iść na masaż. Po prostu ich pilnuj.”
Otworzył jedno leniwe oko i wypalił zdanie, które przeszyło mnie do szpiku kości.
„Ola, ty na poważnie? Siedzenie z dziećmi to kobiece zajęcie! Ja jestem na urlopie, harowałem cały rok, żeby tu przyjechać. Chcę spokojnie poleżeć.”
Powiedział to i znów zamknął oczy, demonstracyjnie dając do zrozumienia, iż rozmowa skończona.
Obraźliwe? I to jak! Przecież ja też pracowałam do upadłego! Stałam przed nim, a w głowie wybuchła wewnętrzna lawina gorąca, jądrowa, niepohamowana. Ale nie krzyczałam, nie wymachiwałam rękami ani nie płakałam. Po co? Tu słowa nic nie naprawią.
Wzrok przypadkiem padł na wesołą gromadkę animatorów. Kolorowe stroje, chusty, uśmiechy od ucha do ucha prawdziwi piraci. I właśnie wtedy przyszła mi do głowy genialna myśl trochę bezczelna, z nutką awanturnictwa, ale absolutnie zasłużona.
Decyzja była natychmiastowa. Z najczarowniejszym uśmiechem podeszłam do chłopaków w pirackich strojach. „Dzień dobry! zaśpiewałam prawie słodko. Mam do was delikatną prośbę. Widzicie tego pana na leżaku? To mój mąż. Dzisiaj obchodzi swoje zawodowe święto jest, można powiedzieć, kapitanem z duszy. Tylko strasznie nieśmiały.” Kłamałam z anielską miną, choćby się nie zaczerwieniłam. Animatorzy z zaciekawieniem spojrzeli na Marka. „Chciałabym zrobić mu niespodziankę. Byłoby wspaniale, gdybyście wybrali go na głównego bohatera dzisiejszej zabawy w roli prawdziwego kapitana.”
Dla pewności wsunęłam jednemu z nich banknot żeby wszystko było fair. Jego oczy zabłysły jeszcze jaśniej. „Będzie zrobione! zameldował, oddając piracki salut. Wasz kapitan dostanie swoją gwiazdkową chwilę!”
Wróciłam do leżaka, poczułam się jak strateg najwyższej ligi i przygotowałam się na widowisko. I oto, już po paru minutach, do naszego leżaka, na którym mój „zmęczony” mąż smacznie spał, podeszła kolorowa delegacja.
Jeden z animatorów uroczyście chwycił mikrofon i donośnie oznajmił całemu hotelowi: „Uwaga, uwaga! Szukaliśmy najodważniejszego, najmądrzejszego, najdzielniejszego kapitana i znaleźliśmy! Powitajcie naszego bohatera tatę Marka!”
Co się wtedy działo! Marek podskoczył, oczy na wierzchu, bełkotał coś niezrozumiale. Dzieci, Kasia i Maciek, wrzeszczały: „Hura! Tato jest kapitanem!” i już wkładali mu na głowę piracką chustę. Próbował tłumaczyć, iż to pomyłka, iż on tylko odpoczywa. Szarpał koszulkę, ale było za późno. Animator mrugnął do mnie, klepnął Marka w ramię: „Kapitanie, naprzód! Skarby nie czekają!” Odmówić przed wszystkimi gośćmi hotelu? To byłaby kompromitacja.
A ja tymczasem stałam już przy wejściu do spa, owinięta białym szlafrokiem, i z uśmiechem machałam mężowi na pożegnanie, znikając za drzwiami w świecie czekoladowych owijań i błogiego relaksu.
Marek sumiennie wykonał swoją „misję” biegał, rozwiązywał zagadki, szukał skarbu i znalazł. Wrócił zmęczony, spocony, ale szczęśliwy, otoczony dziećmi, które patrzyły na niego z podziwem.
Wieczorem niewinnie zapytałam: „No i jak, kapitanie, popływało?” Burknął coś pod nosem. Usiadłam obok, pogładziłam jego rozczochrane włosy i szepnęłam: „Jesteś moim najlepszym mężem. Zobacz, jak dzieci są z ciebie dumne, jak cię kochają.”
Przeniósł wzrok z dzieci, które rozkładały na łóżku muszle, na mnie i po raz pierwszy tego dnia uśmiechnął się szczerze. „Co ty odparł zawstydzony. Tylko trochę się bawiłem.”
I w jego oczach pojawiła się iskra ciepła, prawdziwa. Do końca wyjazdu, wyobraźcie sobie, pomagał mi z dziećmi bez przypominania. Jakby ktoś zdjął z niego pancerz.
Wiecie, czasem mężczyźnie trzeba po prostu wręczyć mapę skarbów, zawiązać chustę na głowie i delikatnie popchnąć we adekwatnym kierunku z miłością, na dobre.