**Podziemne lato**
Najpierw był huk. Tak głośny, iż aż w uszach dzwoniło, jakby ciężarówka wjechała prosto w ścianę domu na rogu ulicy Górnośląskiej. Beata upuściła miskę z mięsem, szkło z brzękiem rozprysło się po kafelkach, kot frunął jak ptak i schował się pod stół. Potem zapadła cisza. Nie ta zwykła, pełna odgłosów ulicy i kroków sąsiadów, ale martwa, głucha, jak w starych piwnicach z czasów wojny. choćby lodówka zamilkła. choćby zegar na ścianie zdawał się wstrzymywać oddech.
Beata zastygła w bezruchu, z rękami do łokci w mięsie, i na chwilę zapomniała, jak oddychać. Dopiero po chwili, gdy serce przestało walić jak oszalałe, zrozumiała: to nie trzęsienie ziemi, nie wybuch, nie samochód. To znowu upadł pan Henryk z siódmego piętra. Starszy, samotny, dziwny. Od dawna widziała, jak chwieje się na nogach, jak pusta waza na krawędzi półki.
Nie myśląc, przygryzając wargę do krwi, ruszyła po schodach w górę. Serce tłukło jak młot. Siódme piętro — tuż nad nią. Mieszkał tu od lat, jeszcze od czasów transformacji. Po śmierci żony stał się cieniem — chodził powoli, prawie nie rozmawiał. Tylko stara płyta wirowała w jego mieszkaniu o poranku. I ten zapach — coś leczniczego, maść albo balsam. Czasem siadywał w szlafroku na balkonie i patrzył w dół, jakby czekał, iż ktoś podejdzie po schodach.
Prawie się nie witają. Ona — z obojętności, on — jakby w ogóle jej nie widział. W ich klatce nikt nikomu nie jest potrzebny. Rozpoznają się po odgłosach kroków, po skrzypieniu drzwi, po zapachach z kuchni. Ale nie po imieniu. Nie po głosie.
Drzwi były uchylone. Wiedziała, iż tak będzie: pan Henryk zawsze zostawiał je na taką okoliczność. Wpadła do środka, i wszystko było tak, jak się bała.
Leżał w korytarzu. W niebieskiej flanelowej koszuli i znoszonych dresach. Obok wałęsała się laska, rozbita szklanka. Twarz szara, usta zaciśnięte w cienką linię. Na czole — krople potu.
— Panie Henryku! — Beata opadła przy nim na kolana. — Słyszy mnie pan?
Ledwo otworzył oczy. Oddychał ciężko, jakby wchodził pod górę.
— To ja… Beata. Z szóstego. Zaraz wezwę pogotowie…
— Nie trzeba — zachrypiał. — Tylko… pomóż mi wstać.
— Co pan mówi, gdzie pana boli? Ręka? Noga?
— Nie. Słabo tylko. Przynieś krzesło. Białe. Z łazienki.
— Może jednak doktora?
Spojrzał na nią ostro, niespodziewanie:
— Nie. Dość wstydu. Niech przynajmniej sąsiedzi nie widzą starucha w zakurzonym korytarzu.
Przyniosła krzesło. Oparł się o nią, o laskę, podnosił się powoli, z wysiłkiem, ale sam. Gdy usiadł, wydechnął, jakby wypuścił z siebie cały wstyd.
— Dziękuję… Nie powinnaś była…
— Wiem — odrzekła po chwili. — Ale zostanę. Na trochę.
Nie zaprotestował.
I została.
Na dzień. Potem na tydzień. A w końcu — na całe lato.
Zmywała podłogi, gotowała owsiankę, wynosiła śmieci. Prawie nie mówił. Czasem tylko patrzył przez okno, jakby wyglądał kogoś, kogo dawno nie ma. Czasem zasypiał w fotelu, z laską przy kolanach, jakby pilnował przeszłości.
Beata chodziła po jego mieszkaniu na palcach. Jak w muzeum. Wracając do siebie, nic nie czuła — jakby mieszkała piętro wyżej. Swoje mieszkanie oddała wbrew samej sobie, nie wiedząc nawet, kiedy.
Zwolnili ją wiosną. Restrukturyzacja. Księgowość zlikwidowana. Szukanie pracy — bez sensu, miasto małe, wakatów brak. Mąż — zniknął piętnaście lat temu. Zaczął pić, potem przepadł. Syn — w wojsku, daleko. Pisał rzadko. I tak naprawdę nikomu nie była potrzebna. Przyzwyczaiła się do tego. Przywykła do cichości. Przywykła do samotności jak do starej mebli: skrzypi, ale się jej nie wyrzuca.
I nagle — on.
Pan Henryk. Jego mieszkanie. Jego płyty. Jego powolny oddech.
Po tygodniu zaczął mówić. Najpierw o muzyce. Potem o wojnie. O żonie — Halinie. Poznali się w Katowicach. Śpiewała w chórze. On był w mundurze.
— Powiedziała, iż wyglądam jak ćma w naszywkach. Wtedy się obraziłem. A potem już nie umiałem odejść. Dzieci, działki, książeczki pracy. A potem serce. Jej. A ja zostałem.
Mówił, ona słuchała. Czasem się denerwował — wyrywał jej łyżkę:
— Nie tak! Ona robiła inaczej! — i milknął. Ona się zrażała. Wychodziła. Ale wracała.
Bo czuła — iż czeka.
A może i ona też.
Pewnego dnia powiedział:
— Masz taki głos, gdy się złościsz. Drży ci na końcu, jakby brakło powietrza. Halina miała tak samo. Udawała twardą. A w środku — kruszała.
Nic nie odpowiedziała. Bo to była prawda.
W sierpniu zaczął słabnąć. Prawie nie jadł. Pił wodę łyczkami. Siedział w fotelu, owinięty kocem, patrzył w kąt pokoju, jakby wiedział, skąd nadejdzie ktoś ważny.
Poprosił:
— Przynieś album. Ten za książkami. Znajdź stronę z różą.
Znalazła. Między zdjęciami — stara pocztówka. Kobiece, okrągłe pismo. Wyblakłe.
Heniu, nie zapomnij podlać fiołków. I wyjmij baterie z pilota, bo się rozładują.
Słuchał, gdy czytała. Nie słów — głosu. Nie zamknął oczu — duszę.
Zasnął. I nie obudził się więcej.
Syn przyjechał we wrześniu. Beata spotkała go przed klatką. Prosta koszulka, twarz zmęczona, ale spokojna.
— Była pani z nim? — spytał.
— Całe lato — odparła.
Przytulił ją. Cicho. Bez słów.
— Kim pani… była dla niego?
Chciała powiedzieć „sąsiadką”. Albo „po prostu pomagałam”.
Ale nagle wydechneła:
— Byłam blisko.
Skinął głową.
I to wystarczyło.