Leśna plaża, schrony i magazyny amunicji. Tysiąc metrów drogi 94

nieustanne-wedrowanie.pl 1 rok temu

Ten zadrzewiony teren zlokalizowany jest przy drodze 94 między Środą Śląską a Wrocławiem. Każdy, kto przejeżdża tamtędy samochodem, mija ten las dokładnie tam, gdzie kończą się Błonie, a zaczynają Wróblowice. Tysiące kierowców każdego dnia przez krótką chwilę znajduje się w samym środku dziejów, o których najprawdopodobniej nie ma pojęcia. Wbrew pozorom bowiem to nie są zwyczajne knieje…

Nieustannie jestem w drodze. Tylko będąc w terenie, najlepiej niezabudowanym, czuję, iż moje życie ma sens. Dolny Śląsk od zawsze mnie fascynował. Jest to miejsce na ziemi, gdzie nie tylko mieszkam, ale również naprawdę dobrze się bawię. Tutaj każdego dnia czeka na mnie przygoda.

Mieszkam w małym miasteczku niedaleko Wrocławia, najczęściej podróżuje rowerem. Wybieram polne dróżki i leśne dukty. Kiedy opuszczam moje miasto na dwóch kółkach, jestem w trasie od świtu do późnej nocy. Pokonuję wiele kilometrów często jedynie w towarzystwie mojego psa.

Poznałam wiele zajmujących miejsc i fascynujących, dolnośląskich historii z nimi związanych, jednak najlepiej znam moją Małą Ojczyznę. Po latach nieustannej włóczęgi w tym terenie ziemia średzka powinna przestać mnie już zaskakiwać. Jednak wcale tak nie jest.

Dzisiaj opowiem Wam o lesie, który znajduje się dokładnie pomiędzy Miękinią, Mozowem, Błoniami i Wróblowicami. Ci z Was, którzy mieszkają w tej okolicy, prawdopodobnie niejednokrotnie mijali te knieje pokonując trasę Środa Śląska — Wrocław drogą 94.

Źródło – https://pl.mapy.cz/zakladni?l=0&x=16.7733248&y=51.1697828&z=14

Leśna plaża

Pierwszy raz trafiłam do tego akwenu całkiem przypadkiem. Byłam wtedy na wyprawie rowerowej ze Sławkiem. Nie korzystaliśmy z map i jechaliśmy tak, jak nas prowadziła droga. To był całkowity spontan.

Wbiliśmy się w las i po prostu tam trafiliśmy. To była leśna plaża w samy środku dużego zadrzewionego terenu. Znajdowały się tam liczne ścieżki, często piaszczyste. Jedna z nich zawiodła nas do tego akwenu. Od razu zakochałam się w tym miejscu.

Są takie miejscówki, które po prostu oczarowują. Nie zastaliśmy tam nikogo. Pogoda nam dopisywała, chociaż to już jesień. Po wielu godzinach spędzonych na rowerze wszyscy zrobiliśmy się głodni, a ta leśna plaża była idealna do biwakowania. Mieliśmy ze sobą prowiant, w lesie znaleźliśmy chrust. Sławek rozpalił małe ognisko. Było idealnie…

Biwakowanie

Spędziliśmy tam dużo czasu w pieczeniu kiełbasek i popijaniu bezalkoholowego. Ostatecznie okazało się, iż choćby zbyt dużo. Dzień był ciepły, pogodny i nic nas nie ograniczało. Pies szczęśliwy patrolował teren, moczył łapy w wodzie i znaczył okolicę po swojemu.

To były wolne od pracy godziny, które w ten sposób chcieliśmy spędzić. Wszystko to tak zadziałało, iż nie patrzyliśmy na zegarek, a dni przestały już być długie. Zastał nas tam wieczór i do domu wracaliśmy po zmroku.

Ta leśna plaża mocno zapadła mi w pamięci. Byłam przekonana, iż akwen jest stary jak świat, ale gwałtownie okazało się, iż nie ma po nim śladu na niemieckich mapach tego terenu z XIX i XX wieku. Musiał więc powstać dużo później. Na mapy Niemcy nanieśli różne informacje. Poprosiłam Stefana, aby mi to opracował na potrzeby tego wpisu. Zajął się tym profesjonalnie, tak jak ma to w zwyczaju.

Zettel — Busch napisane w dwóch wierszach tłustym drukiem. W książce adresowej powiatu ta nazwa występuje 3 razy: Jeche Hermann / Maschinist u. Chauffeur / Groß Heidau mit fisk. Forstparzelle Zettelbusch (Jeche Hermann / Maszynista i szofer / Błonie z fiskalną (opodatkowaną na rzecz państwa) parcelą leśną Zettelbusch.
W książce z nazwami powiatu średzkiego też jest Zettelbusch: „w 1398 r. Kriecht von Haugwitz nabył przy Zettelbusch duży staw Odrzena”. Wśród objaśnień tej nazwy jest termin „niederes Gebüsch” czyli „niskie zarośla”. Jest to więc nazwa własna części lasu, utrwalona przez lata. Obok w trzech wierszach jest napis cieńszymi literami: Staats forst Nimkau — Las państwowy Miękinia i Fuchs-Berg — Lisia Góra oraz ciek wodny Briegs-Wasser, dzisiaj Zdrojek (dopływ Średzkiej Wody).

Leśna plaża i mała retencja

Zrobiłam tam sporo fotografii. Miejscówka jest po prostu boska! Teren czysty, śmieci prawie się tam nie spotyka. Piach na plaży biały i miękki. Woda w bajorku przejrzysta. Wszystko to otaczają gęsto rosnące drzewa. Słychać odgłosy ptaków i widać na ziemi ślady dzikiego zwierza. Totalne odludzie i dzicz, jak na okoliczności bliskości Wrocławia.

Zbiornik jednak oprócz walorów krajobrazowych pełni bardzo istotną rolę w tym lesie. Zgromadzona w nim woda sprawia, iż obszar ten jest bardziej wilgotny, co dobre jest zarówno dla roślin, jak i dla dzikich zwierząt. Do akwenu spływają wody gruntowe, gdzie są magazynowane w naturalnym środowisku. Działanie to jest zbawienne dla natury, która bardzo cierpi od suszy. Innymi słowy, takie oczko wodne z piękną plażą to lepsze życie dla mieszkańców lasu, nie dla nas ludzi. To wodopój dla zwierząt, ptaków i owadów. Szansa na przetrwanie. Poza tym jest to również woda do ochrony przeciwpożarowej.

Spokojnie! Nasze mini ognisko zostało starannie wygaszone zaraz potem gdy upiekliśmy kiełbaski. Nigdy nie zaprószyłam ognia w lesie.

Poza tym ten konkretny akwen wykorzystywany jest w pobliskiej szkółce leśnej, którą nawadnia się, czerpiąc z tego źródła. Na ostatnim miejscu, o ile chodzi o rolę tego mokrego punktu na mapie, są jego walory rekreacyjne.

Susza

Mało kto zastanawia się nad tym, iż Polska jest niemal na samym końcu, po wszystkich krajach Europy, o ile chodzi o zasoby wodne. Żeby lepiej to zobrazować, powiem, iż pod tym względem jesteśmy prawie jak Egipt. Taki stan rzeczy ma ogromny wpływ na zagrożenie pożarowe w ostępach leśnych, ale nie tylko, bo przecież uprawy też stają się mniej wydajne. Ten brak wody dotyczy również kurków w kranach w naszych domach. Zaprawdę powiadam Wam, iż blisko jest dzień, kiedy zechcecie je odkręcić, ale nie spłynie z nich ani kropla. Ja bardzo dużo przebywam między drzewami i widzę jakie spustoszenie przynosi susza. Dlatego cieszy mnie każdy zbiornik, któremu natura oddała jego wody i raduję się ze wszystkich, choćby sztucznych i retencyjnych, bo wiem jakie to jest błogosławieństwo dla przyrody. Chociaż zawsze mam przy sobie na szlaku płaszcz przeciwdeszczowy, to każdy deszcz przyjmuję jako dar niebios.

Teraz jeszcze tego nie czujemy, ale prawdopodobnie niebawem wszyscy zrozumieją, iż woda to skarb bezcenny. Szanujmy każdy akwen. Każdą, choćby najmniejszą rzekę. Dla własnego dobra.

Aneta z Lasu

Kiedy wybieram się w długą podróż rowerem, zabieram ze sobą sporo rzeczy. W sakwach wiozę prowiant i wodę dla siebie i psa. Poza tym narzędzia, które mogą mi się przydać — toporek i nóż. W moich jukach mam również klucze i zapasową dętkę. W jednej z kieszonek sakwy urządziłam apteczkę, gdzie trzymam wodę utlenioną, opatrunki, bandaż elastyczny i silne środki przeciwbólowe.

Doświadczenie w samotnym wędrowaniu z dala od ruchliwych dróg i ludzkich osiedli nauczyło mnie, iż zawsze trzeba mieć przy sobie środki do dezynfekcji ran. To pierwsza zasada, ponieważ z tężcem nie ma żartów. Bandaż elastyczny będzie potrzebny, o ile skręcę kostkę albo nadwerężę kolano. To są niefortunne okoliczności kiedy podróżuje się rowerem solo. o ile mam się czym poratować i dodatkowo łyknę ketonal, to choćby w najmniej ciekawej wersji wydarzeń, doczołgam się do jakieś cywilizacji. Po to wożę ze sobą bandaż elastyczny i prochy na ból.

Wożę też ze sobą kuchenkę turystyczną, którą zrobiłam z ociekacza do sztućców. Sprzęt jest niewielki i lekki, przy czym bardzo przydatny, a kosztuje 10 zł. To niesowita radocha zatrzymać się gdzieś w drodze, nazbierać suchych patyków i w pięć minut zagotować sobie wodę na kawę czy herbatę. Jesienią zrywam w drodze jabłka, gruszki i śliwki i robię z nich kompot. Nie ma nic lepszego go ugaszenia pragnienia na szlaku.

Wolna na szlaku i niezależna

Na tym maleństwie z powodzeniem można też przygotować sobie gorący posiłek. Wystarczy zabrać ze sobą jakiegoś gotowca — fasolkę po bretońsku czy gulasz w słoiku. Atutami tego ustrojstwa, które bardzo sobie cenię, są niezależność od jakichkolwiek paliw (suche patyki leżą wszędzie) oraz mocna kontrola ognia.

Kiedy wybieram się w drogę z objuczonym rowerem, w ogóle nie potrzebuję sklepów. Wszystko mam przy sobie. Jestem niezależna i wolna. Całość mojego wyposażenia razem z koszem, w którym podróżuje Pan Frutkowski to około 20 kilogramów na starcie.

Poza tym zawsze mam ze sobą środki przeciw komarom i kleszczom. Wybieram te najbardziej skuteczne, nie żałuje na to kasy. Kilka lat temu zachorowałam na boreliozę i od tamtej pory nigdy nie wychodzę w teren bez takiej ochrony. Poza okresem zimowym jedynie.

Obóz RAD i schron przeciwlotniczy

Ten las i leśna plaża prezentują się teraz bardzo malowniczo i sielsko, jednak nie zawsze tak było. Oddalając się nieco od opisywanej wyżej miejscówki i kierując ku drodze 94, tuż obok zakładu Clinico Medical znajdował się Reichsarbeitsdienst RAD-Abteilung Gross Heidau (Obóz Służby Pracy Rzeszy w Błoniach). W tym miejscu las jest zupełnie inny. Na fundamentach nieistniejących budynków gęsto rosną jeżyny. Mnóstwo tam pozostałości po tym niemieckim obozie szkoleniowym. Znaleźć tam można cegły i fragmenty schodów. Nieco dalej w głębi zadrzewionego obszaru znajduje się spore wypiętrzenie. Na pierwszy rzut oka to zwyczajny zarośnięty cierniami pagórek, jednak gdy podejdzie się bliżej, od razu widać, iż jest to podziemna budowla.

Znalazłam ją razem ze Sławkiem. Bardzo dokładnie obejrzałam sobie to miejsce i zrobiłam sporo fotografii. Opisałam tę naszą wspólną przygodę w tym wpisie — SCHRON PRZECIWLOTNICZY. Zainteresowanych zapraszam, wystarczy kliknąć w tytuł.

Obóz Pracy Rzeszy

Wróćmy jeszcze na chwilę do wspomnianego wyżej niemieckiego obozu szkoleniowego. Może nie każdy wie, co to był RAD i dlaczego został utworzony.

Reichsarbeitsdienst (w dosłownym tłumaczeniu — Służba Pracy Rzeszy — był organizacją na skalę masową mającą na celu przygotowanie młodzieży III Rzeszy do wykonywania pomocniczych funkcji dla Wehrmachtu. Obozy miały charakter wojskowy i powstało ich naprawdę bardzo wiele. Podczas moich wojaży wielokrotnie spotkałam się taką historią. Początkowo RAD był wielką frajdą dla niemieckiej młodzieży. Obozy organizowano z dala od miast i postrzegane były jako interesujące wakacje z przygodą. Powstawały one zarówno dla chłopców jak i dla dziewcząt. Jednak nie było przymusu, brali w tym udział tylko ci młodzi ludzie, którzy chcieli. Sprawa nabrała innego wymiaru po roku 1935, ponieważ wtedy praca w obozie RAD była już obowiązkowa i trwała pół roku. Obowiązywało to zarówno chłopców jak i dziewczęta. Kiedy wybuchła wojna młodzież wykonywała zadania wspomagającą wojsko i przeważnie budowali oni okopy i umocnienia, jednak kiedy Hitlerowi zaczęła palić się doopa, do RAD zaczęto przymuszać choćby piętnastolatków i nie zawahano się wysyłać ich na front.

I właśnie z czymś takim mamy do czynienia w tym lesie, po którym Was dziś oprowadzam. Na temat tego konkretnego obozu szkoleniowego zachowało się naprawdę sporo informacji. TUTAJ klikajcie i zobaczcie, jak to wszystko wyglądało. Znajdziecie tam cenne historycznie fotografie. Warto obejrzeć.

Gdybyście jednak chcieli wyruszyć do tego miejsca po dawnym obozie, ponieważ nie wystarczy Wam moja opowieść, to od razu mówię, iż zimą i wczesną wiosną to jeszcze jest tam w miarę, ale kiedy pojawią się liście, a jeżyny zaczną bujać, to łatwo nie będzie. Buty i ubranie najlepiej mieć wojskowe, przydałaby się też maczeta, a gwarancji na to, iż tam jakiegoś niewybuchu nie ma, też nikt nie daje.

Po drugiej stronie drogi 94

W tym lesie znajdują się jeszcze inne tajemnicze i bardzo zajmujące miejsca, jednak konieczne jest, abyśmy przeszli teraz na drugą stronę drogi 94 i po raz kolejny zanurzyli się w kniejach, tym razem bliżej Wróblowic. Schron przeciwlotniczy i leśna plaża znika nam z oczu, za to przed nami kolejny poniemiecki obiekt militarny — magazyny amunicji.

Kiedy przyjechałam tam z Ines pierwszy raz, była wczesna wiosna. Dodatkowo las był wówczas czyszczony, dlatego bardzo przejrzysty. Kompleks dawnym magazynów amunicji jest naprawdę ogromny. Wszystkie obiekty czytelne w terenie, a do niektórych można wejść. Czy to jest bezpieczne? Absolutnie nie. Po prostu lepiej nie buszować w takich miejscach, bo to odludzie. Nietrudno tam wpaść do jakieś dziury w ziemi, bo jakby na to nie patrzeć, obiekty są leciwe i zrujnowane. Można spotkać też kogoś niewłaściwego o niewłaściwym czasie. Takie punkty na mapie są trefne. To idealne miejsce, aby prowokować los.

Ja nigdy nie zachęcam nikogo, aby podążał moimi śladami. Zawsze informuję, iż tam, gdzie idę, często jest niebezpiecznie i to nie są sielankowe szlaki turystyczne. Nie naśladujcie mnie, ponieważ może się to dla Was źle skończyć.

Przyjechałyśmy tam z Ines i z Panem Frutkowskim. W tych kniejach nie ma zbyt wiele dróg, nadających się na rower. Rosną tam gęsto jeżyny i łatwo o kapcia.

Magazyny amunicji

W pewnym sensie było to miejsce przerażające. Potężne betonowe budowle rozmieszczone są na całej długości tego fragmentu lasu. Od drogi 94 aż do końca zalesienia. Jest tam ponuro. Mrocznie. Niepokojąco. I jednocześnie bardzo ciekawie.

Drożne otwory wejściowe prowadziły do ogromnych wnętrz. Nie każdy z tych obiektów zachował się w stanie w miarę możliwości. Są takie, do których lepiej się nie zbliżać. Nikt nie sprawdza stanu technicznego tych budynków i nigdy nie wiadomo, kiedy to runie.

Wewnątrz widoczne były ślady ludzkich odwiedzin. Butelki po piwie, winie i wódce. Standard w podobnym miejscu. Na ścianach graffiti a na ziemi mnóstwo potłuczonego szkła. Z legarów nad naszymi głowami kapała woda. Nikogo tam nie zastałyśmy.

Pamiątki po Wehrmachcie

Ponieważ znalazłam się tam z Ines któregoś marcowego popołudnia, kiedy dni jeszcze nie były zbyt długie, w miejscu tym historycznym zaczął dopadać nas czas. Byłyśmy dość daleko od domu, w ciemnym i mrocznym lesie i naprawdę nie miałyśmy już czasu w buszowanie, ale nie mogłyśmy przestać.

W podobnych okolicznościach tracę głowę. Takie znaleziska sprawiają, iż czuję się jak odurzona. Zatracam się i nie łapię kontaktu z rzeczywistością. Takie miejsca są dla mnie dużo bardziej fascynujące, niż na przykład opisywana wyżej leśna plaża.

Natura mnie koi i wycisza, a tego typu obiekty całkiem rozwalają. Wówczas potykam się o własne nogi, fotografuję wszystko i nie patrzę, na co staję. To bardzo niebezpieczne, kiedy jestem sama w takiej sytuacji.

Doszłyśmy do końca tego lasu, a tam za parkanem zastałyśmy kolejny urbex. To hale dawnej Wrocławianki, gdzie produkowano wyroby czekoladopodobne. Pamiętam je. Były okropne. Do dziś aż trzepie mnie na sam dźwięk słowa — czekoladopodobne. Najbardziej zapadły mi w pamięci takie pseudołakocie o nazwie Druga Młodość. Wielu moich rówieśników dobrze je wspomina, ja jednak nie potrafię. Później, gdy przestałam być dzieckiem, miałam taki plan, aby zatrudnić się we Wrocławiance. Było we mnie dużo szczerych chęci, ale tam przystanek autobusowy znajdował się przy drodze 94, a potem trzeba było kilometr iść z buta do fabryki przez las. Latem to nie problem, ale zimą na pierwszą zmianę albo na nockę? Zniechęciłam się. Wtedy wydawało mi się to przerażające.

Po kilku dniach wróciliśmy do tego lasu w pełnym składzie Nieustanego Wędrowania i zrobiliśmy o tym miejscu materiał filmowy. Można zobaczyć go na naszym kanale na You Tube.

Wrocławianka. To nie leśna plaża, ale też było ciekawie

Po raz pierwszy trafiłam tam ze Sławkiem. Byliśmy wtedy na tej wyprawie rowerowej, o której opowiadałam wyżej. Na pewno pamiętacie — leśna plaża i biwak nad wodą. Krążyliśmy po okolicy w sumie bez planu, ale co kilka kilometrów coś nas zaskakiwało. Dawna fabryka słodyczy to od wielu lat miejsce opuszczone, choć niepozbawione właściciela. Nieustannie jest na sprzedaż, ale chętnych, póki co nie ma.

Warto wiedzieć, iż na tym rozległym terenie dawnej Wrocławianki również znajdują się magazyny amunicji. Stanowią one część tej upadłej fabryki. Jej budynki i betonowe hangary militarne stały się jednością. To hybrydy. Wygląda to niesamowicie.

Mówią starzy ludzie, iż im dalej w las, tym ciemniej, znaczy się, iż straszniej i trudniej. Może to i prawda jest. Gdybym jednak w te ciemności nie wchodziła, nie miałabym Wam nic do powiedzenia. Żeby złowić takie historie, konieczne jest, żeby oddalić się od strefy komfortu. Trzeba się najpierw porządnie styrać w terenie, żeby potem mieć o czym opowiadać.

Więcej naszych historii z drogi znajdziecie w książce autorek bloga Nieustanne Wędrowanie — O rycerzach, śmiertelnych intrygach i bajecznych majątkach (patrz poniżej). Polecamy!

Artykuł zawiera autoreklamę

Idź do oryginalnego materiału