Lekkość bytu

polregion.pl 5 dni temu

Z pozoru nikt by nie zauważył, iż z Jakubem coś jest nie tak. Wysoki, szczupły, z precyzyjną dokładnością w każdym ruchu, wyglądał na człowieka, który ma życie pod kontrolą. Jego ubrania zawsze były nienaganne: ciemny płaszcz, wyprasowane koszule, buty wypastowane na lustrzany połysk. Każde ranki wyglądały tak samo: kawa z małej kawiarni w centrum Krakowa, lekki skinienie głową w stronę baristki, która znała jego zamówienie na pamięć, potem poranny bieg wzdłuż Wisły, gdzie mijał tego samego starszego mężczyznę w zniszczonej czapce, truchtającego swoją trasę. Następnie praca w biurze projektowym, gdzie kreślił plany budynków z taką precyzją, jakby próbował zbudować dla siebie niezniszczalną twierdzę, bez pęknięć i słabych punktów. Wszystko było idealne. Poza jednym.

Rankami jego pierś ściskała się, jakby ktoś położył na niej zimny, granitowy głaz. Nie ból – tylko ciężar, który utrudniał pełny oddech. Nie fizyczny, ale głęboki, jakby powietrze przesiąkło ołowiem, a w nim rozpuścił się niepokój bez przyczyny i nazwy. Świat wokół pozostawał ten sam: te same ulice, te same twarze, ten sam rytm. Ale w tej codzienności czaiło się coś złowrogiego, jakby każdy dzień powtarzał się nie z wyboru, ale z przymusu, z bezwładu, od którego nie da się uciec. Jakub przywykł milczeć na ten temat. „Po prostu jestem zmęczony” – mówił sobie, unikając własnego spojrzenia w lustrze. Albo, w ostateczności, „pogoda”. To było łatwiejsze niż grzebać w prawdzie. W czym dokładnie – nie wiedział. Albo bał się dowiedzieć.

W pracy szanowano go. Nigdy nie przekraczał terminów, oddawał projekty na czas, idealnie dopracowane. jeżeli klient czegoś nie akceptował, Jakub w milczeniu poprawiał, nie okazując ani irytacji, ani urazy. Nie kłócił się. Nie sprzeciwiał. Po prostu wymazywał i zaczynał od nowa, z tą samą chłodną precyzją. Cisza była jego tarczą. Cisza oznaczała kontrolę. Już w dzieciństwie nauczył się tej zasady. Zbyt wcześnie. Gdy za głośne słowa następowały ciężkie kroki ojca i grobowa cisza za drzwiami pokoju matki. Gdy nauczył się kaszleć bezdźwięcznie, by nie zwracać na siebie uwagi. Ten nawyk – rozpuszczania się bez śladu – wsiąkł w niego jak zapach starego domu. Prawie na zawsze.

Pewnego wieczoru, wracając do domu przez wilgotne ulice, zauważył staruszkę pod sąsiednimi drzwiami. Stała zgarbiona, bezskutecznie próbując trafić kluczem do zamka. Jej palce drżały, jakby słuchały nie jej, ale jakiegoś wewnętrznego chaosu. Jakub rozpoznał ją – Wanda Nowak, samotna emerytka z pierwszego piętra. Ostatnich miesięcy nie widywał jej ani na podwórku, ani na klatce schodowej. Jakby stała się cieniem, częścią starych murów. Podekscytował, cicho zaproponował pomoc. Ona w milczeniu podała mu klucze, jej wzrok był pusty, ale w tej pustce przemknęła dziecięca wrażliwość, jak u dziecka zaskoczonego w pół kroku. Jakub poczuł, jak coś w nim drgnęło. Jej cisza krzyczała głośniej niż słowa.

W jej mieszkaniu unosił się zapach leków i zwiędłych kwiatów, powietrze było gęste, jak w pomieszczeniu, gdzie czas się zatrzymał. Pomógł jej dotrzeć do starego fotela, delikatnie podtrzymując za łokieć, i już miał odejść, gdy nagle szepnęła, patrząc w podłogę:

— A u pana w domu światło wieczorem się pali?

Pytanie było dziwne, niemal absurdalne, ale ciąło jak nóż. Jakub nie odpowiedział. Nie potrafił. Wyszedł, ale następnego ranka, stojąc przed lustrem, po raz pierwszy zauważył swoje oczy. Nie zmęczone, nie smutne – puste. Jakby nie zostało w nich nic poza odbiciem.

Pojechał do pracy, ale w połowie drogi skręcił. Wsiadł do autobusu i jechał bez celu, patrząc, jak za oknem migają szare kamienice, mokry asfalt, twarze przechodniów. W gwarze miasta – w urywkach rozmów, szumie opon, dzwonku tramwajów – nagle przypomniał sobie ojca. Jak godzinami wpatrywał się w ścianę, jakby oczekiwał od niej odpowiedzi. Jak matka poruszała się po kuchni, nakładając uśmiech zimny jak styczniowy dzień. Jak w domu panowała cisza – nie przytulna, ale dźwięcząca, jak przed burzą, gdy każdy dźwięk wydaje się zbędny. Jakub, jeszcze chłopiec, zdecydował, iż właśnie tak trzeba żyć. Nie hałasować. Nie zawadzać. Nie rzucać się w oczy. Nie istnieć.

Wysiadł na nieznanym przystanku i wędrował dalej ulicami. Deszcz zostawił kałuże, przechodnie spieszyli się, chowając pod parasolami. Szedł, aż zatrzymał się przed budynkiem, który rozpoznał. Szpital. Oddział psychiatryczny. Kiedyś zabrano tu jego matkę. Miał wtedy czternaście lat i nikt nie wyjaśnił dlaczego. Powiedziano – „nerwy”. Nie pytał. Przyniósł jej mandarynki w torebce, a ona patrzyła przez niego jak przez szybę, nie dotykając owoców. Wtedy obiecał sobie: z nim tak nie będzie. Będzie silniejszy. Niewidzialny dla bólu.

Wszedł do rejestracji. Zapach środków dezynfekujących uderzył w nozdrza, cisza była napięta jak struna. Spojrzał na tabliczki i po raz pierwszy w życiu powiedział głośno:

— Potrzebuję pomocy.

Nie krzyczał, nie płakał. Po prostu wypowiedział to – równo, jak kreślił linię na projekcie. Ale w środku coś pękło, jak stara pokrywa lodu, i po raz pierwszy od lat odetchnął trochę głębiej.

Minęły dwa miesiące. Wrócił do pracy. Te same ściany, ci sami współpracownicy, ta sama kawa z automatu. Ale coś się zmieniło. Teraz czasem zostawał do późna nie po to, by uciec w obowiązki, ale dlatego, iż chciał doprowadzić projekt do perfekcji. Znów zaczął słuchać muzyki – nie jako tła, ale wsłuchując się, zamykając oczy, jakby uczył się na nowo czuć. Znalazł kota – rude, bezczelne stworzenie, które spało na jego planach i budziło go, szturchając mokrym nosem w policzek. Czasem odwiedzał Wandę Nowak – po prostu by posiedzieć przy herbacie, porozmawiać o starych filmach lub książkach, które oboje czytali w młodości. Coraz częściej się uśmiechała, a jej uśmiech był jak ciepŚwiat wciąż był ciężki, ale teraz Jakub wiedział, iż nie musi go dźwigać sam.

Idź do oryginalnego materiału