Kulinarne piekło: wojna z teściową
Moje życie w małym miasteczku nad Wisłą zmieniło się w niekończący się koszmar przez teściową, która uważa, iż jestem beznadziejną gospodynią. Jej ciągłe uwagi dotyczące tego, jak gotuję, doprowadzają mnie do rozpaczy. Każda jej wizyta to nowa awantura, nowe wyrzuty, które odbierają mi siły. Już nie mam ochoty tego znosić, a mój gniew gotów jest wybuchnąć, zagrażając kruchemu spokojowi w naszej rodzinie.
Teściowa, Wanda Bronisławówna, nie przestaje powtarzać, iż nie potrafię gotować. Najbardziej wścieka ją, iż przygotowuję jedzenie na kilka dni. „Dlaczego mój syn ma jeść to samo przez trzy dni?! Naprawdę nie dasz rady ugotować czegoś świeżego każdego dnia?” – rzuca z pogardą. Wanda Bronisławówna to zawodowa kucharka, jej dania to prawdziwe arcydzieła. A ja nie lubię gotować. Dla mnie liczy się tylko to, żeby jedzenie było proste, zjadliwe i nie zabierało zbyt wiele czasu. jeżeli spełnia te warunki, jestem zadowolona.
W tygodniu gotuję zwykłe potrawy: żurek, zupę pomidorową, ziemniaki z kotletem, makaron. Mój mąż, Wojciech, nie narzeka – wszystko mu pasuje. Ale w weekendy sam staje przy kuchni, tworząc kulinarne wykwintności. Zajmuje mu to pół dnia, a ja potem muszę zmywać stos brudnych naczyń, umorusaną kuchenkę i podłogę, którą Wojciech jakoś zawsze ubłoci. Nie mam nic przeciwko jego hobby, ale po pracy brakuje mi sił na codzienne bohaterskie wyczyny przy garach. Wojciech to rozumie. Teściowa – nie.
Każda jej wizyta to egzamin. Otwiera lodówkę i krzywi nos: „Co to, znowu wczorajsza zupa? Naprawdę tak trudno rano wyjąć mięso z zamrażarki, a wieczorem ugotować coś nowego? To przecież nie zajmuje dużo czasu!” Na słowach wszystko łatwo, ale po dniu w biurze marzę tylko o jednym – rzucić się na kanapę i zamknąć oczy. Wojciech mnie rozumie i nie wymaga świeżych dań codziennie, ale Wanda Bronisławówna nie chce wejść w moją sytuację.
Niedawno urodziłam syna Krzysia. Życie stało się jeszcze trudniejsze. Maluch prawie nie śpi w nocy, chodzę jak zombie, ledwo trzymając się na nogach. Bywa, iż w ogóle nie mam czasu gotować, i Wojciech sam musi ugotować pierogi. Teściowa, widząc w lodówce wczorajszy makaron albo szynkę, wybucha: „Mój syn pewnie już ma wrzody od takiego jedzenia! Tylko milczy, żeby cię nie zdenerwować!” Jej słowa bolą jak nóż wbity w serce. Po co tu przychodzi? Żeby mnie upokorzyć i wyprowadzić z równowagi?
Nigdy nie zaproponowała pomocy, chociaż widzi, jak jestem wykończona. Ostatnio Krzysiowi zaczęły wychodzić ząbki i przez tydzień nie spałam, nosząc go na rękach. Właśnie w taki dzień zjawiła się Wanda Bronisławówna. Bez pukania podeszła do lodówki, otworzyła garnek z kaszą gryczaną i zaczęła ją wąchać. „Ile dni tej kaszy?” – spytała z obrzydzeniem. „Nie wiem, Wojciech gotował” – odparłam zmęczona. „Oczywiście! Co mu innego zostaje, żeby nie zdechnąć z głodu?! – wrzasnęła. – On haruje od rana do nocy, żeby was utrzymać, a ty siedzisz w domu i nie umiesz choćby porządnego obiadu zrobić! Mój mąż nigdy nie gotował!”
Poczułam, jak we mnie wszystko się gotuje. Jej słowa były niesprawiedliwe, uderzały w samo sedno. Jestem złą matką, złą żoną, do niczego gospodynią. Łzy napłynęły mi do oczu, ale się powstrzymałam. Wieczorem postawiłam Wojciechowi ultimatum: „Albo sprawisz, żeby twoja matka przychodziła rzadziej i przestała z tymi awanturami, albo w ogóle nie będę jej otwierać. Już nie wytrzymuję!” Głos mi drżał, bałam się, iż się rozpłaczę i powiem teściowej coś, po czym już nigdy się nie pogodzimy.
Co noc leżę bezsenna, przewracając w głowie jej wymówki. Przypominam sobie, jak starałam się jej przypodobać na początku naszego małżeństwa, jak się uśmiechałam, gdy krytykowała moje potrawy. Ale jej nienawiść do mnie tylko rosła. Czuję, iż stoję na krawędzi przepaści. jeżeli Wojciech mnie nie obroni, nasze małżeństwo może się rozpaść. Nie chcę wojny z Wandą Bronisławówną, ale i znosić jej docinki już nie mam siły. Mam nadzieję, iż posłucha syna i przestanie mnie nękać. W przeciwnym razie – nie gwarantuję, co zrobię. Mój gniew, który gromadził się latami, może eksplodować, a wtedy nie będzie już powrotu.
Siedząc w ciszy naszego małego mieszkania, patrzę na śpiącego Krzysia i myślę: za co mi to wszystko? Chciałam być dobrą żoną, dobrą matką, ale teściowa zamieniła moje życie w pole bitwy. Jej słowa ranią jak sztylety, a każda jej wizyta to nowy cios. Marzę o dniu, w którym przestanie się wtrącać w nasze życie, ale boję się, iż ten dzień nigdy nie nadejdzie. Czy dam radę wytrzymać? Czy moje małżeństwo i moja cierpliwość nie pękną jak cienka nić pod ciężarem jej wiecznego niezadowolenia?