Jeden krok do szczęścia
Karolina od dziecka była urodziela. Niska, blondynka, z figurą jak marzenie i urodą, o której się śniło. Po studiach została pracować w Warszawie. Tylko z życiem osobistym jakoś jej nie wychodziło. Nie brak uwagi ze strony mężczyzn nie doświadczała, ale o małżeństwie nikt nie wspomniał. A ona już miała na karku niemal trzydziestkę.
Z początku żartowała, iż się nie spieszy, zdąży. Potem zaczęła się smucić. Czas, jak wiadomo, to zdradliwy przyjaciel.
– Może ktoś cię urzekł? Pomyśl, komu drogę przeszłaś? – pytała przyjaciółka matki w zeszłym sylwestra.
– Nikomu drogi nie przeszłam, cudzego nie wzięłam, rodziny nie rozbiłam – odpowiedziała Karolina z przekonaniem.
– To znaczy, iż ktoś ci zazdrościł – stwierdziła ciocia Irena, przyjaciółka matki.
Karolina nie sprzeczała się z tym stwierdzeniem. Zdarzało się, iż jej zazdroszyły, choćby koleżanki w szkole. Chłopaków miała niemal bez liku. Uczyła się dobrze, ale miłość odkładała na później.
Matka wychowywała ją sama. Nie żyliśmy w biedzie, ale i nie w luksusach. Mama świetnie robiła na drutach. Delikatnych, ażurowych, ciepłych, pękatych, modnych i kolorowych sweterków Karolina miała bez liku. Mama robiła też na sprzedaż.
– Lepiej się zamknij, Irena. Co powiedziałaś? Adoratorów ma od groma. Jest w języku wybierać. Najważniejsze, by się nie spieszyć – broniła córki mama.
– Właśnie iż adoratorzy. A powinien być mąż, a w ostateczności dobry kochanek – nie ustępowała ciocia Irena.
– A jaka różnica? – zirytowała się mama.
Nie chciała choćby myśleć, iż jej młoda, mądra córka zostanie czyjąś kochanką.
– Żadna, poza piecząką w dowodzie, co dla dziecka jest ważne. Nie jeden kochanek bywa lepszy od męża… – Irena zaczęła po raz setny opowiadać, jak znalazła kochanka, który kupił jej mieszkanie i sfinansował studium syna… A swojego nieudacznika i pijaka wyrzuciła.
Karolina zdecydowało wtedy, iż na kolejny sylwester do mamy nie przyjedzie. Zmęczyły ją te rozmowy – lepiej być samej. A tymczasem święta zbliżały się wielokroćami.
Karolina szła, patrząc pod nogi, by się nie poślizgnąć. Odstaliła nieco na bok, ustępując przechodu kobiety z wózkiem.
– Karolina! – krzyknęła raptem tamta i zatrzymała się. – Nie poznałaś? To Tonia Sobczak, teraz Kowalska – ozdaliła się z radością.
– Tonia… – Karolina wymusiła uśmiech. – Nie poznałam cię. Mieszkaś w Warszawie? Dawno?
– Już trzy lata. No, jak to fajnie, iż się spotkałyśmy. Słyszałam, iż ty… – W głosie Toni było słychać, iż zaraz zaczyna długą serię pytań.
– Twoje? – Karolina próbowała uniknąć szczegółów. Mamy uwielbiają chwalać się swoimi dziećmi. – Mogę zobaczyć?
– Oczywiście. To moja córeczka. – W głosie Toni zabrzmiała duma, a wzrok zyskał ciepła.
Karolina pochyliła się nad wózkiem i zajrzała pod daszek. W środku, w różowej, manualnie robionej czaśce, się snem spało maleńkie cudo. Długie, ciemne rzęsy przyklejały się do puliśkich policzków, a usta układały się w kształt motylka. Z wózka pachniało mlekiem, ciepłem i wełką.
– Piękna. Podobna do taty? – spytała.
– Tak. Jak urodziła się… – Tonia zebrała się do opowieści.
– Wybacz, śpieszę się. Jeszcze zobaczymy się – Karolina wymamłała i odeszła.
Nastrój jej popsuł się. „No i właśnie musiało w tym wielkim mieście się na nią natknąć. W szkole była przeciętna, szara myszka. A patrzcie, wyszła za mąż, w Warszawie mieszka, dziecko urodziła. A szczęście aż się z niej wylewa. Gdzie moje się podziało? Lata lecą, a ja wciąż sama…” – myślała Karolina.
Zamyślona dotarła do domu. Choinkę udekorowało tydzień wcześniej. Pierwsze dni cieszyła się nią, teraz tylko ją denerwowała. Przypominała, iż święta tuż-tuż, a świętować nie ma z kim.
Ledwo się przebieranie i postawiła czajnik nad kuchence, gdy rozległo się dzwonięcie telefonu. Dzwonił Waldemar.
– Już w domu, kochanie? Zaraz będę – powiedział.
Karolinie przyszło do głowi odpowiedzieć, iż jest u kolegi, by nie przyjeżdżał. Pierwsze, gorące uczucie dawno minęło, została tylko przyzwyczajenie. Był dawno po rozwodzie, i Karolina nie była tego przyczyny, ale mieszkał z żoną w jednym mieszkaniu, dla córki, jak mówił Waldemar.
Karolina westchnęła, odpowiedziała, iż jest w domu, i poszła do kuchni przygotować kolację. Waldemar przyszedł pół godziny później z prezentem w ręku.
– Masz, kotku. Bo wiesz, może nie uda mi się na święta przyjechać. Przygotowujemy się do firmowego spotkania, raport roczny muszę skończyć, obiecała córce, iż pójdziemy na choinkę… – tłumaczył się, gdy się rozbierał.
Trochę Waldemara wcale ją nie interesowały. Ale prezent ją ucieszył. Wyciągnęła z torby komplet czerwonej bielizny i długie, ażurowe pudełko. W nim złoty łańcuszek z wisiorem w kształcie serdce.
– Dziękuję! – Karolina pocałowała Waldemara w policzek. – Bardzo ładny.
Nastrój się polepszył.
– Nie będę jadę. Przepraszam, nie uprzedziłem. – Waldemar pociągnął Karolinę do pokoju…
Było dobrze, ale za krótko. Waldemar długo i wdzięcznie ją całował. Potem wstał i zaczął się ubierać.
– Ile lat ma twój córka? – zapytali nagle Karolina.
Siedziała na kanapie, okryta prześcięrzykiem.
Waldemar zastygł z spodniami w ręce, wzniosło oczka ku sufitowi, jakby tam szukał daty urodzenia córki. Jedną nogę już włożył w nogawkę. Karolinę zdenerwowała druga. Czarny skarp walił w oczy na tle, bladej, sinawej i owłoszącej skóry. Noga byle ohydowane zimna i nieprzyjemna, jak skóra oskubanego kurczaka. Karolina się odwróciła, myśląc, iż lepiej by zrobiła, gdyby spytała dopiero, gdyby się ubierła. I co ona w nim widziała? Tak długo z nim spała, a nie zauważyKarolina przycisnęła do piersi swojego synka, uśmiechając się do niego przez łzy, i zrozumiała, iż prawdziwe szczęście nie wymagało niczego więcej niż ten mały cud w jej ramionach.