**Jeden krok do szczęścia**
Od dzieciństwa Kinga była urodziwa. Niska, jasnowłosa, z figurą, jakiej nie powstydziłaby się żadna dziewczyna, i twarzą jak z obrazka. Po studiach została w Warszawie, ale mimo licznych adoratorów, na ślub jakoś nie mogła się doczekać. A trzydziestka już pukała do drzwi.
Z początku żartowała, iż czasu ma pod dostatkiem. Potem zaczęła się martwić. Czas, jak wiadomo, bywa przewrotnym przyjacielem.
– Może cię ktoś urzekł? Przypomnij sobie, komu drogę przeszłaś? – pytała w zeszły Sylwester ciocia Irena, przyjaciółka matki.
– Nikomu drogi nie przeszłam, cudzego nie wzięłam, rodziny nie rozbiłam – odparła Kinga stanowczo.
– Więc ktoś ci po prostu zazdrościł – stwierdziła ciocia Irena.
Kinga nie sprzeczała się. Zdarzało się, iż patrzono na nią z zawiścią, choćby w szkole. Chłopcy latali za nią rojem, ale ona skupiała się na nauce, miłość odkładając na później.
Matka wychowywała ją sama. Nie żyli w biedzie, ale i luksusów nie doświadczali. Mama świetnie robiła na drutach. Kinga miała niezliczone cienkie, ażurowe, mięciutkie i modne sweterki. Matka sprzedawała je także na bazarze.
– Daj spokój, Irenka, co ty wygadujesz? Adoratorów ma od groma. Ma z czego wybierać. Niech nie śpieszy się – broniła córki matka.
– Właśnie, adoratorzy. A powinien być mąż, a w ostateczności porządny kochanek – nie ustępowała ciocia Irena.
– A jaka różnica? – zapytała zirytowana matka.
Nie chciała choćby myśleć, iż jej rozsądna córka zostanie czyjąś kochanką.
– Żadna, poza pieczątką w dowodzie, która dla dziecka jest ważna. Czasem kochanek lepszy niż mąż… – I ciocia Irena zaczęła po raz setny opowiadać, jak znalazła kochanka, który kupił jej mieszkanie, a synowi zapewnił edukację… A swojego nieudacznika-męża wyrzuciła.
Wtedy Kinga postanowiła, iż następny Sylwester spędzi sama. Te rozmowy doprowadzały ją do białej gorączki. A święta zbliżały się nieubłaganie.
Kinga szła, patrząc pod nogi, by się nie poślizgnąć. Zeszła na bok, ustępując miejsca kobiecie z wózkiem.
– Kinga! – krzyknęła nagle ta kobieta. – Nie poznajesz? To ja, Ania Kowalska, teraz Nowak! – oznajmiła radośnie.
– Ania… – Kinga wymusiła uśmiech. – Nie poznałam cię. Mieszkasz w Warszawie? Dawno?
– Już trzy lata. Co za spotkanie! Słyszałam, iż ty… – Ania najwyraźniej zamierzała rozpocząć długie przesłuchanie.
– Twoje? – przerwała Kinga, wskazując na wózek. – Mogę zobaczyć?
– Oczywiście! To moja córeczka – w głosie Ani zabrzmiała duma, a wzrok zmiękł.
Kinga pochyliła się nad wózkiem i zajrzała pod budkę. Wśród morza białych koronek, w różowej dzianinowej czapeczce nasuniętej aż po oczy, spało małe cudo. Długie rzęsy spoczywały na pulchnych policzkach, usta złożone w ciup. Pachniało mlekiem, ciepłem snu i wełną.
– Śliczna. Podobna do taty? – spytała.
– Tak. Kiedy się urodziła… – Ania zaczęła entuzjastycznie opowiadać.
– Wybacz, spieszę się. Do zobaczenia – Kinga odeszła szybko.
Nastrój jej się zepsuł. *”Musiałam ją spotkać w całej Warszawie. W szkole była szarą myszką, niczym się nie wyróżniała. A teraz patrz: mąż, dziecko, dom. I szczęście aż z niej tryska… A gdzie moje szczęście się zawieruszyło?”* – myślała.
Nie zauważyła, kiedy dotarła do domu. Choinkę udekorowała już tydzień wcześniej. Pierwsze dni cieszyła ją, teraz drażniła. Przypominała, iż święta tuż-tuż, a ona spędzi je sama.
Ledwo zdążyła się przebrać i zagotować wodę na herbatę, gdy rozległ się dzwonek telefonu. Dzwonił Krzysztof.
– Już jesteś w domu, kochanie? Za chwilę do ciebie wpadnę – powiedział.
Kinga miała ochotę odpowiedzieć, iż wyszła, ale przemogła się. Pierwsze namiętności dawno minęły, została tylko rutyna. Krzysztof od dawna był rozwiedziony, ale mieszkał z byłą żoną i córką – “dla dobra dziecka”, jak tłumaczył.
Westchnęła, potwierdziła, iż jest w domu, i poszła przygotować kolację. Krzysztof przyszedł pół godziny później z prezentem w ręku.
– Masz, kochanie. Bo nie wiem, czy zdążę przed świętami. Przygotowujemy roczne sprawozdanie, obiecałem córce zawieść ją na choinkę… – tłumaczył, rozbierając się.
Jego sprawy Kingę nie obchodziły. Ale prezent poprawił jej humor. W pudełku znalazła czerwony komplet bielizny i aksamitne etui ze złotym naszyjnikiem w kształcie serca.
– Dziękuję! – pocałowała Krzysztofa w policzek. – Cudowny.
Nastrój się poprawił.
– Nie zostanę na kolacji. Wybacz, powinienem był wcześniej powiedzieć – Krzysztof pociągnął ją ku sypialni…
Było przyjemnie, ale zbyt krótko. Krzysztof długo całował ją z wdzięcznością, po czym wstał i zaczął się ubierać.
– Ile twoja córka ma lat? – spytała nagle Kinga.
Siedziała na łóżku, owinięta prześcieradłem.
Krzysztof zastygł ze spodniami w rękach, zerkając w sufit, jakby tam szukał odpowiedzi. Jedną nogę już wsunął, ale druga – blada, pokryta rzadkimi włoskami – wyglądała obrzydliwie, jak skóra oskubanej kury. Kinga odwróciła wzrok. *”Po co to pytanie? Lepiej, żeby się ubrał. I co ja w nim widziałam?”*
– Dziesięć, chyba… Tak, dokładnie dziesięć – odparł, wciągając drugą nogawicę.
Kinga pamiętała siebie w tym wieku: chudą jak patyk, z warkoczykami i ogromnymi oczami. Ojciec odszedł, gdy miała siedem lat. Zrobiło jej się żal córki Krzysztofa.
Gdy w końcu wyszedł, pożegnawszy ją pocałunkiem, zebrała pościel i wrzuciła do pralki. Potem stanęła pod prysznicem. *”Koniec. Niech żyje z rodziną. Dość tego.”*
W weekend poszła naA gdy wiosną trzymała w ramionach swojego śpiącego synka, zrozumiała, iż szczęście nie przyszło do niej od razu, ale czekało cierpliwie na ten jeden adekwatny krok.