Rodzina przyjechała — i została
Justyna Kowalska właśnie wyjmowała jabłecznik z piekarnika, gdy zadzwonili do drzwi. Spojrzała na zegarek — wpół do dziesiątej rano. Za wcześnie na gości.
— Idę, idę! — krzyknęła, wycierając ręce w fartuch i kierując się do przedpokoju.
W progu stała Weronika z mężem Krzysztofem, obwieszeni torbami i walizkami. Kuzynka wyglądała na zmęczoną, a jej mąż marszczył brwi z niezadowoleniem.
— Justynko, kochana! — zaszeptała Weronika, rzucając się w objęcia. — Przyjechaliśmy do ciebie! Nie odmówisz przecież rodzinie?
— Wera? — Justyna spojrzała na nich zdezorientowana. — Co się stało? Skąd przyjechaliście?
— Z Poznania — burknął Krzysztof, wciągając ogromną walizkę do środka. — Długo jechaliśmy, przeklęte korki.
— Wejdźcie, wejdźcie — zakrzątnęła się Justyna. — Rozbierzcie się. Tylko nie rozumiem… Nie daliście znać.
Weronika zdjęła kurtkę i powiesiła na wieszaku.
— Justynko, no wiesz, mamy taką sytuację. Krzysiek stracił pracę, pieniędzy brak. A do tego musieliśmy sprzedać mieszkanie.
— Jak to sprzedać? — zdziwiła się Justyna.
— No długi były, kredyty — machnął ręką Krzysztof. — Więc pomyśleliśmy, iż przyjedziemy do ciebie. Mieszkasz sama w trzypokojowym, miejsca starczy.
Justyna stała i mrugała, nie wierząc własnym uszom. Tymczasem Weronika przeszła do kuchni i wciągnęła nosem powietrze.
— Och, jak pysznie pachnie! Ciasto, co? A my głodni jak wilki. Całą drogę oszczędzaliśmy, nic nie jedliśmy.
— Siadajcie, poczęstuję was — powiedziała niepewnie gospodyni. — Zaraz zrobię herbatę.
Krzysztof rzucił się na krzesło i rozejrzał się po mieszkaniu.
— Nieźle tu masz, Justyna. Remont świeży, meble porządne. Widać, iż samej żyje się wygodnie.
W jego głosie było coś oskarżycielskiego, co ukłuło Justynę. Od śmierci męża mieszkała sama od ośmiu lat, przyzwyczaiła się do ciszy i porządku. Pracowała w bibliotece, zarabiała niewiele, ale starczało na wszystko.
— A gdzie wasze rzeczy? — spytała, nalewając herbatę.
— No tam, w przedpokoju — skinęła Weronika. — Krzysiek, przynieś wszystko do pokoju.
— Do którego pokoju? — zapytała ostrożnie Justyna.
— No jak to do którego? Do wolnego. Masz przecież trzy.
— Wera, poczekaj. Najpierw pogadajmy. Nie rozumiem, na jak długo przyjechaliście?
Weronika i Krzysztof wymienili spojrzenia.
— No, dopóki się nie ogarniemy — odpowiedziała wymijająco kuzynka. — Znajdziemy pracę, staniemy na nogi.
— A to kiedy mniej więcej będzie?
— A kto to wie? — Krzysztof odkroił sobie sporą porcję ciasta. — Może miesiąc, może pół roku. Zależy jak pójdzie.
Justyna poczuła, jak ściska ją w środku. Wiedziała, iż odmówić rodzinie w potrzebie to nietakt, ale myśl, iż w jej spokojnym życiu pojawią się współlokatorzy, napawała ją przerażeniem.
— Justynko, nie wyrzucisz nas na bruk? — Weronika złapała ją za rękę. — Jesteśmy rodziną. A rodzina sobie pomaga.
— Oczywiście, iż nie wyrzucę — westchnęła Justyna. — Po prostu to takie nagłe.
Wieczorem goście już się rozlokowali. Krzysztof rozłożył się na kanapie z pilotem i przeskakiwał kanały, głośno komentując to, co działo się na ekranie. Weronika krzątała się po kuchni, przekładając przyprawy i myjąc naczynia.
— Justynko, ale tu masz dziwny porządek — zauważyła, wycierając talerz. — Sól koło herbaty stoi, cukier w drugim końcu. Ja to poukładałam normalnie.
Justyna patrzyła z przerażeniem na tę reorganizację. Każda rzecz w jej domu miała swoje miejsce, wszystko było przemyślane. A teraz nie mogła choćby znaleźć ulubionej kawy.
— Wera, po co to wszystko przestawiałaś? Mnie było wygodnie.
— No co ty, tak było niepraktycznie! Ja się na tym znam, mam wprawne oko.
— Hej, kobiety! — krzyknął z salonu Krzysztof. — A jeść kiedy będziemy? Już mi się burczy w brzuchu.
— Już, już — zakrzątnęła się Weronika. — Justynko, a co masz na kolację?
Justyna otworzyła lodówkę. Był tam kawałek wędliny, trochę sera i dwa jajka — jej skromna kolacja na kilka dni.
— kilka — odpowiedziała niepewnie.
— Ojej, ale to przecież nic! — zawołała Weronika. — Dla trzech osób to za mało. Krzysiek, bierz hajs, idziemy do sklepu.
— Jaki hajs? — burknął. — Zostało nam tylko na bilet powrotny.
Wszyscy spojrzeli na Justynę. Zrozumiała aluzję i sięgnęła po portfel.
— Weźcie, ile trzeba — powiedziała, podając kilka banknotów.
— O, dzięki, kochana! — ucieszyła się Weronika. — Jesteś prawdziwą rodziną! Oddamy ci wszystko, jak tylko się ogarniemy.
W sklepie Weronika nabrała zapasów na cały tydzień — drogie wędliny, łososia, tort, cukierki. Justyna płaciła w milczeniu, widząc, jak znika połowa jej pensji.
— No to teraz sobie pożyjemy! — z zadowoleniem zacierał ręce Krzysztof, przeglądając zakupy. — Bo na samej kiełbasie daleko nie zajedziesz.
Wieczorem, gdy goście w końcu położyli się spać w dawnym gabinecie, Justyna siedziała w kuchni i próbowała ogarnąć sytuację. Zwykle kładła się spać o dziesiątej, a teraz była już wpół do dwunastej. Krzysztof do późna oglądał telewizję na pełnej głośności, a Weronika stukała garnkami i paplała bez przerwy.
— Justynko, czemu nie śpisz? — Weronika wyszła z pokoju w szlafroku. — Chodź, napijemy się herbaty, pogadamy.
— Wera, jest już późno. Jutro muszę iść do pracy.
— No co ty! Twoja biblioteka nie ucieknie. Opowiedz lepiej, jak tu mieszkasz sama? Nie nudno ci?
— Przywykłam.
— A facetów żadnych nie masz? Zostałaś wdową?
Justyna skrzywiła się. Nie lubiła rozmów o życiu osobistym, choćby z przyjaciół