Kpiny za wiejskie korzenie, choć ich przeszłość skrywa ten sam sekret…

newskey24.com 1 tydzień temu

Dorastałam w małej wsi na Lubelszczyźnie. Od dziecka przywykłam do ziemi, pracy, do tego, iż wszystko zdobywa się własnymi rękami. Nie byliśmy bogaci, ale żyliśmy godnie. Właśnie wtedy pokochałam ziemię — nie jako obowiązek, ale jako ukojenie duszy. Uwielbiam grzebać w grządkach, hodować warzywa, owoce, zioła. To daje mi poczucie stabilności, uspokaja, przypomina, kim jestem. Gdy wyszłam za mąż, oznajmiłam stanowczo: „Potrzebujemy działki. jeżeli jej nie mamy — zaczniemy oszczędzać”.

Mąż początkowo nie podzielał mojego entuzjazmu, ale widząc determinację, ustąpił. Kupiliśmy mały domek z działką pod Rzeszowem. Wszystko byłoby idealnie… gdyby nie jego rodzice. Od pierwszego dnia patrzyli na mnie z wyższością. Zwłaszcza teściowa, Marianna Walentyna. Każde spotkanie stawało się pretekstem do subtelnych upokorzeń.

„Znowu z tą marchewką? Jak jakaś wieśniaczka z zaścianka” — mówiła, krzywiąc usta.

„Nasz syn nie po to się kształcił i dorastał w mieście, żeby teraz babrał się w błocie!”

Słuchałam, zaciskając serce. Nie z powodu wstydu. Nie rozumiałam — za co to uprzedzenie? Przecież nie zmuszam, tylko zapraszam do wspólnego tworzenia. To nie katorga, ale troska. To życie.

Długo znosiłam w milczeniu. Myślałam: miejskie osoby, może nie pojmują. Inne wartości, priorytety. Aż odkryłam przypadkiem prawdę, która rozśmieszyła mnie… i zasmuciła.

Okazało się, iż rodzice męża pochodzą z głębokiej prowincji. Ona — ze wsi pod Białymstokiem, on — z zapomnianej wioski na Warmii. Ich rodzice wciąż tam mieszkają, w starych chatach, hodują zwierzęta. A oni — po przeprowadzce do miasta — wymazali wieś z życiorysu. Tak zawzięcie, jakby bali się, iż ktoś odkryje ich korzenie.

I bez cienia zażenowania Marianna drwiła: „Spójrz na swój wystrój — jak u babci w chałupie! Te wazony, haftowane serwetki, rodzinne fotografie… U nas wszystko nowoczesne: gładkie ściany, minimalistyczne meble, zero staroci”.

A ja właśnie tego pragnęłam — przytulności, ciepła, pamiątek na półkach. Może niemodnie, ale po ludzku.

Milczałam latami. Aż pewnego dnia, gdy po raz setny usłyszałam „zaściankowa prymitywka”, pękłam. Siedziałyśmy na werandzie, a ona, jak zwykle, wzrok przewracała na widok kompotu truskawkowego i placka z agrestem:

— „Fe, wszystko jak na zadupiu!”

Uśmiechnęłam się spokojnie:

— „Znacie przysłowie: można dziewczynę wywieźć ze wsi, ale wsi z dziewczyny nie? Tylejko… nie o mnie mowa. O was, Marianno Walentyno”.

Zamarła. Powieka jej drgnęła. Próbowała się uśmiechnąć:

— „To do mnie mówisz?!”

— „Do nas obu. Ja swoją wsią się szczycę. Wy się jej wstydzicie. Oto różnica”.

Od tamtej rozmowy zamilkła. Żadnych docinków, aluzji. Przestała nazywać mnie wiejską babą, nie krzywiła się na widok domowego powidła czy kiszonych ogórków. choćby jakby zaczęła szanować.

I wiecie? Nie chowam urazy. Ale wciąż boli, iż próbowali mnie zawstydzać za to, czym sami kiedyś żyli. Czy korzenie to powód do hańby? Czy praca to przyczyna pogardy?

Jestem kobietą, która kocha ziemię. Nie wstydzę się swojej wsi. Umiem siać i zbierać, kisić i gotować. Nie jestem gorsza od tych w „nowoczesnych” loftach z betonu. Bo tam, gdzie nie ma duszy — nie ma ciepła. A u mnie jest. I zawsze będzie.

Idź do oryginalnego materiału