Nie będę już żyć cudzym życiem
Małgorzata wróciła do domu późnym wieczorem. Za oknami zapadały już ciemności. Stała w progu, trzymając torbę w dłoniach, i z niespodziewaną stanowczością oznajmiła:
— Rozwodzę się. Możesz zatrzymać mieszkanie, tylko wypłać mi moją część. Nie potrzebuję go. Wyjeżdżam.
Kazimierz, jej mąż, osunął się na fotel z zaskoczenia.
— Dokąd się wybierasz? — zapytał, mrugając bezradnie.
— To już nie twoja sprawa — spokojnie odparła Gosia, wyciągając walizkę z szafy. — Na razie zamieszkam u przyjaciółki w domku pod Warszawą. Potem zobaczymy.
Nie rozumiał, co się dzieje. A ona już wszystko postanowiła.
Trzy dni wcześniej lekarz, patrząc na jej wyniki badań, cicho powiedział:
— W pani przypadku rokowania nie są pomyślne. Maksymalnie osiem miesięcy… Z leczeniem może rok.
Wyszła z gabinetu jak w próżni. Miasto huczało, świeciło słońce. W głowie kołatało: „Osiem miesięcy… choćby jubileuszu nie doczekam…”
Na ławce w parku usiadł obok staruszek. Milczał, rozkoszując się jesiennym słońcem, aż nagle odezwał się:
— Chcę, żeby mój ostatni dzień był ciepły. Nie oczekuję wiele, ale jasne słońce to dar. Nie uważa pani?
— Uważałabym, gdybym wiedziała, iż to mój ostatni rok — szepnęła.
— Więc nie odkładajcie niczego na później. Miałem tyle „później”, iż mógłbym nimi wypełnić życie. Ale nie wyszło.
Gosia słuchała i rozumiała — całe jej życie było dla innych. Praca, której nie znosiła, ale trzymała się jej dla stabilności. Mąż, który od dziesięciu lat był już obcy — zdrady, chłód, obojętność. Córka, dzwoniąca tylko po pieniądze albo przysługi. A dla siebie? Nic. Ani butów, ani wakacji, ani choćby filiżanki kawy w kawiarni w samotności.
Oszczędzała na „później”. I oto — to „później” mogło nigdy nie nadejść. W środku coś kliknęło. Wróciła do domu i po raz pierwszy powiedziała „nie” — wszystkim naraz.
Następnego dnia złożyła wniosek o urlop, wypłaciła oszczędności i wyjechała. Mąż próbował się tłumaczyć, córka dzwoniła z prośbami — wszystkim odpowiadała spokojnie i twardo: „Nie”.
W domku przyjaciółki było cicho. Siedziała w fotelu, otulona kocem, i myślała: czy to już koniec? Nie żyła. Istniała. Dla innych. A teraz — dla siebie.
Po tygodniu Gosia poleciała nad morze. Tam, w nadmorskiej kawiarni, poznała Jacka. Pisarz. Mądry, życzliwy. Rozmawiali o książkach, ludziach, sensie życia. Po raz pierwszy od lat śmiała się szczerze, nie myśląc, co kto powie.
— Zostańmy tu? — zaproponował pewnego dnia. — Mogę pisać wszędzie. A ty będziesz moją muzą. Kocham cię, Małgorzato.
Skinęła głową. Dlaczego nie? Zostało tak niewiele. Niech będzie szczęście — choćby jeżeli ulotne.
Minęły dwa miesiące. Czuła się świetnie. Śmiała się, spacerowała, gotowała poranną kawę, wymyślała historie dla kawiarnianych znajomych. Córka najpierw się oburzała, w końcu odpuściła. Mąż wypłacił jej część. Wszędzie zapanował spokój.
Pewnego ranka zadzwonił telefon.
— Pani Małgorzato Nowicka? — usłyszała zdenerwowany głos lekarza. — Przepraszam, popełniliśmy błąd… to nie były pani wyniki. Wszystko jest w porządku. To tylko przemęczenie.
Milczała, aż w końcu wybuchnęła śmiechem — głośnym, prawdziwym.
— Dziękuję, doktorze. Właśnie podarował mi pan życie.
Spojrzała na śpiącego Jacka i poszła zaparzyć kawę. Bo przed nią było nie osiem miesięcy — ale całe życie.
Morał: jeżeli odkładasz swoje szczęście na potem, możesz nigdy go nie zaznać. Żyj tak, jakby każdy dzień miał być ostatni — bo pewnego dnia tak właśnie będzie.