Kochałam męża, a on był oddany tylko swojej matce.
Ja i Ania przyjaźniłyśmy się jeszcze od czasów szkolnych, a potem razem poszłyśmy na studia do Łodzi. Historia, którą opowiem, przydarzyła się jej na czwartym roku, i do dziś nie mogę pogodzić się z niesprawiedliwością, która ją spotkała. Wszystko zaczęło się jak bajka – od niespodziewanego spadku, szansy na zmianę życia, przeprowadzki do stolicy. Ale skończyło się zdradą – najpodlejszą, jaką tylko może zgotować bliska rodzina.
Jej stryj, Jan, całe życie spędził w Warszawie. Zbudował swój biznes od zera, dorobił się, ale w życiu osobistym nie miał szczęścia. Nie miał ani żony, ani dzieci, i całe swoje ciepło oddał bratanicy. To właśnie Ania była dla niego światłem w życiu. Rozpieszczał ją prezentami, dzwonił co tydzień, interesował się jej studiami. A potem umarł. Cicho, samotnie. Długo chorował, ale nikomu nie mówił. Ania dowiedziała się o jego śmierci dopiero po pogrzebie – wezwał ją prawnik.
Okazało się, iż stryj zostawił jej w spadku mieszkanie w samym centrum Warszawy – przestronne, z wysokimi sufitami, po remoncie. Ojciec Ani dostał część pieniędzy, ale mieszkanie było zapisane właśnie jej. Wtedy wydawało się, iż przed nią otwierają się wszystkie drzwi – Warszawa, nowe życie, możliwości. Tylko jedno utrudnienie niszczyło plany: Ania miała białoruskie obywatelstwo, więc nie mogła od razu przejąć spadku. Miała tylko rok, żeby znaleźć rozwiązanie.
Ojciec zaproponował wyjście – przepisać mieszkanie na córkę swojej młodszej siostry, Kasię. Ta od lat mieszkała w Warszawie, była mężatką, urodziła syna i już dawno dostała polskie obywatelstwo. Kasia od razu zgodziła się pomóc: no cóż, przepiszemy, a jak tylko Ania załatwi obywatelstwo, wszystko wróci na swoje miejsce. Wszyscy uwierzyli.
Ania dostała się na warszawską uczelnię, zamieszkała w akademiku i zaczęła zbierać dokumenty. Wszystko szło dobrze – uczyła się, dorabiała, składała wnioski o pobyt. Aż pewnego dnia Kasia pojawiła się w drzwiach i oznajmiła, iż się rozwodzi i potrzebuje miejsca dla siebie i syna. „Tylko na chwilę” – zapewniała. Ania nie protestowała, wpuściła. Nie wiedziała jeszcze, iż w ten sposób wpuszcza do swojego życia nieszczęście.
Po trzech miesiącach Ania przyszła pod swoje mieszkanie. Jej rzeczy stały w reklamówce na klatce. Drzwi się nie otwierały – zamek był wymieniony. Dzwoniła, pukała, płakała. Nikt nie odpowiadał. Wezwała policję. Gdy przyjechali funkcjonariusze, drzwi otworzyła Kasia – spokojna, pewna siebie. Pokazała im dokumenty, a oni tylko rozłożyli ręce. Wszystko zgodnie z prawem. choćby sąsiedzi zgodnie potwierdzili, iż mieszka tu tylko „Kasia z dzieckiem”. O Ani – ani słowa.
Ania stała na klatce z walizką, a po policzkach płynęły jej łzy. Przyjechałam po nią, posadziłam w taksówce i zabrałam. Wtedy nie powiedziała ani słowa – tylko wpatrywała się w okno, zaciskając usta. Potem były sądy, listy, adwokaci. Wszystko na próżno. Mieszkanie, które miało być początkiem nowego życia, zostało jej odebrane. I to przez najbliższych.
Teraz Ania mieszka w wynajętym pokoju. Pracuje na trzech etatach, oszczędza na własne lokum. A Kasia, jak słyszałam, niedawno wyszła ponownie za mąż. Za tego samego pośrednika, przez którego sprzedała warszawskie mieszkanie.
Tak to już bywa: wierzysz, pokładasz nadzieję, ufasz. A w końcu ktoś cię zdradza. I to nie wróg, tylko własna rodzina.
Najboleśniejsze ciosy zadają ci, od których najmniej się ich spodziewasz.