Mroźne powietrze kłuło twarz jak igłami, ale Stanisław nie czuł zimna. Wewnątrz miał wszystko zamrożone — serce zamieniło się w lodową kulę, zimniejszą od najsroższej zamieci. Stał pośrodku zaśnieżonego parku, otulonego wieczornym półmrokiem, i gorączkowo wpatrywał się w przechodniów, próbując wypatrzeć tę jedną małą postać w jaskrawym malinowym kombinezonie. Maciuś. Jego wnuk.
Dla Stanisława ten chłopiec stał się całym światem. Ściskając w dłoni telefon, w myślach przeklinał moment, w którym odebrał istotny służbowy telefon. Tylko jedna chwila nieuwagi — a teraz jego serce ściskał strach i poczucie winy. Karał się bezlitośnie, każdym nerwem, każdą komórką swojego silnego ciała.
W głowie tłukła się jedna jedyna mypełna lęku: „Straciłem go”. Ostatni rok życia Stanisława był pasmem nieodwracalnych strat. Najpierw odeszła żona — cicho, niemal niezauważalnie, jakby zgasła pod ciężarem choroby. Potem nadeszła straszna wiadomość z Himalajów — tam zginęła jego córka i zięć. Rodzice Maciusia.
To dziecko z poważnym spojrzeniem i wzruszającym uśmiechem było teraz jedynym, co łączyło Stanisława z przeszłością. Jedyną podporą. Myśl o jego stracie wywoływała fizyczny ucisk w gardle. Trzymał się Maciusia jak tonący brzytwy. Nie wyobrażał sobie bez niego życia.
Panika narastała. Krzyknął, aż ochrypł:
— Maciusiu! Gdzie jesteś?!
Odpowiedziała mu tylko cisza i świst wiatru niosącego śnieżne ziarna. Przechodnie rzucali na niego osądzające spojrzenia — dla nich był tylko roztargnionym dziadkiem, który zgubił wnuka. Nikt nie wiedział, ile bólu kryje się za tym krzykiem.
I wtedy, gdy nadzieja niemal zgasła, dobiegł cienki, przerażony głos — znad rzeki. Stanisław zastygł. To był Maciuś. Krzyk, od którego krew ścina się w żyłach.
Bez namysłu rzucił się w stronę brzegu. Wiedział, jak zdradliwa była ta rzeka. Lód wydawał się gruby, ale pod puszystym śniegiem czaiły się niebezpieczne przeręble. I tam, w czarnej wodzie, miotała się mała postać w malinowym kombinezonie. Maciuś.
Serce Stanisława runęło w dół. Biegł, grzęznąc w zaspach, potykając się, tracąc oddech. Wydawało się, iż dystans jest nie do przebycia. Widział, jak wnuk walczy z lodowatą wodą, jak ciężkie ubranie ciągnie go w dół. Wiedział: nie zdąży. ale w chwili, gdy rozpacz miała go pochłonąć, z cienia wynurzyła się ciemna sylwetka. Kobieta.
Poruszała się zwinie, niemal zwierzęco — rozłożyła się płasko na lodzie, ślizgając się, dotarła do przerębli. Jednym mocnym ruchem wyciągnęła Maciusia na powierzchnię, a potem ciągnęła go ku brzegowi.
Stanisław podbiegł, wyrwał wnuka z objęć śniegu, przycisnął do siebie tak mocno, jak tylko mógł. Chłopiec płakał, trząsł się. Nie mówiąc słowa, Stanisław rzucił kobiecie rozkaz:
— Za mną. Do domu. Rozgrzać się.
Posłusznie za nim podążyła.
W samochodzie, owinięty w dziadkową kurtkę, Maciuś stopniowo się uspokajał. Lekarz zbadał go i zapewnił, iż wszystko będzie dobrze. W domu Stanisław ułożył chłopca do snu, a sam wszedł do kuchni, gdzie czekała na niego kobieta w jego starym szlafroku. Wyglądała na krucha, wyczerpaną, z głębokim bólem w oczach.
— Jak pani na imię? — zapytał, podając kubek z herbatą.
— Agnieszka.
— Dziękuję. Pani uratowała mojego wnuka. Moje jedyne skarb. Nie ma pani pojęcia, co to dla mnie znaczy.
Chciał wcisnąć jej pieniądze, ale cofnęła dłonie.
— Nie zrobiłam nic nadzwyczajnego. Po prostu byłam w pobliżu. Każdy by tak zrobił.
Stanisław widział, iż mówi prawdę. Żadnej chciwości, żadnego wyrachowania — tylko zmęczenie i smutek.
— Może potrzebuje pani pracy? — zapytał łagodnie. — Mam restaurację. Potrzebna jest pomoc na zapleczu. Nie wielka pensja, ale stała. jeżeli się pani zgodzi, będę wdzięczny.
Agnieszka podniosła oczy, pełne łez.
— Dziękuję… Tak, zgadzam się.
Minęło kilka tygodni. Stanisław był zajęty opieką nad Maciusiem i pracą. Ale coraz częściej łapał się na tym, iż obserwuje Agnieszkę. Pracowała ciężko, z niesamowitą dbałością i intuicją. Czasem podpowiadała kucharzom, a jej rady płynęły tak naturalnie, jakby całe życie spędziła w kuchni.
Pewnego dnia nadszedł kryzys: istotny urzędnik zamówił bankiet z wyjątkowymi wymaganiami, a termin był niemal nierealny. Dla restauracji — szansa na nowy poziom. Dla Stanisława — ogromne ryzyko.
Wtedy po raz pierwszy zobaczył, jak głęboką wiedzę ma Agnieszka. Przejęła kontrolę, zorganizowała pracę, zaproponowała rozwiązania. Bankiet wypadł idealnie.
Stanisław zrozumiał: to nie była zwykła pomocnica. To była osoba, której można zaufać. Ktoś, kto także szukał drugiej szansy — i znalazł ją w pracy, w rodzinie, którą niespodziewanie otrzymał.
Następnego wieczoru Stanisław zabrał Agnieszkę na opuszczone miejsce na obrzeżach miasta. Od razu je poznała — to była jej dawna restauracja. Ta sama, którą odebrał jej mąż, a potem sprzedał.
Ale teraz nie była ruiną. Lśniła nowymi oknami, świeżą farbą, odzyskanym blaskiem. A nad wejściem płonął neon:
„Restauracja →Kuba←”
— Co to…? — szepnęła Agnieszka. Jej głos drżał, a po policzkach spływały łzy.
Stanisław uśmiechnął się delikatnie:
— Widzisz, Agnieszko… Nie mogę ożenić się z kimś bez posagu. To by było niepoważne dla szanującego się restauratora. Więc znalazłem sposób, żebyś była moją równą. Kupiłem ten budynek, odrestaurowałem i nazwałem go imieniem twojego syna. Teraz jest twój. Całkowicie.
Wyciągnął z kieszeni małe aksamitne pudełeczko, otworzył je i podał jej. W środku lśnił pierścionek z dużym, czystym diamentem.
— A teraz, szanownAgnieszka przytuliła Stanisława mocno, czując, jak rozpala się w niej nowa iskra nadziei, iż choćby po najciemniejszych burzach może wzejść słońce.