Nikt nie zauważał Elżbiety. Ani w autobusie, ani w aptece, ani choćby w klatce schodowej, gdzie mieszkała od ponad dwudziestu lat. Ludzie mijali ją bez spojrzenia, jakby była częścią ściany – odrapany tynk, skrzynka na listy bez zamka, skrzypiące schody. Miała pięćdziesiąt dziewięć lat i z każdym rokiem czuła, jak się rozpływa. Jak stare zdjęcie, które zbyt długo leżało na słońcu – najpierw blakną kontury, potem znika wszystko.
Na kasie ekspedientka podawała resztę, nie patrząc w oczy, jakby bała się zobaczyć w nich coś zapomnianego, nieprzyjemnego. Sąsiadka z piątego piętra rzucała suche „dzień dobry”, patrząc gdzieś nad głowę, jakby witała pustkę. choćby syn dzwonił coraz rzadziej. „Mamo, mam zaległości, oddzwonię”. Te zaległości ciągnęły się już czwartą wiosnę, a Elżbieta dawno przestała czekać.
Każdego ranka zakładała czystą bluzkę, wiązała starannie chustkę i wychodziła na ulicę. Jakby miała cel. Jakby ktoś na nią czekał. Ale nikt nie czekał. To był jej jedyny sposób, by zachować siebie – choćby niezauważalnie. Spacer alejką, ławka w parku, kubek taniej kawy z automatu – to nie był ani odpoczynek, ani rozrywka. To był gest oporu. Cichy krzyk: „Jeszcze jestem”.
Elżbieta patrzyła na innych. Na tych, którzy się śmieją, kłócą, krzyczą w telefon, na tych, którzy żyją. I czuła między sobą a nimi niewidzialną, ale gęstą ścianę. Żadne spojrzenie nie zatrzymywało się na niej. Jakby nie była człowiekiem, a reklamą na słupie, której nikt już nie czyta.
Pewnego dnia kupiła kurtkę przeciwdeszczową. Żółtą. Jaskrawą aż do bezczelności. Taką, której nie da się nie zauważyć. „Niech chociaż ktoś się obejrzy” – pomyślała. Ale nikt się nie obejrzał. choćby kasjerka, skanując zakup, nie podniosła wzroku. Kurtka pozostała tylko tkaniną. A Elżbieta – wciąż niewidzialna.
Tamtego wieczora w klatce schodowej ktoś krzyczał. Elżbieta wyjrzała. Na schodach, w półmroku między piętrami, siedziała dziewczynka. Około ośmiu lat. Zalane łzami oczy, mokre policzki, drżące usta, obok zepsuta hulajnoga i rozrzucony plecak – zeszyty wysypały się na schody, niektóre zabrudzone.
— Co się stało? — zapytała Elżbieta. Jej głos brzmiał nieoczekiwanie stanowczo, z twardym ciepłem, bez słodkich tonów czy litości.
— Powiedział, iż jestem głupia… i pojechał — szepnęła dziewczynka, nie podnosząc wzroku.
Elżbieta usiadła obok, ostrożnie odsunęła zepsuty uchwyt hulajnogi i spojrzała na dziewczynkę uważnie, naprawdę.
— A ja ci powiem – nie jesteś głupia. Jesteś jeszcze mała. Ale on – jest głupi. I pewnie tchórzliwy. Bo ranienie innych to dla słabych. A tłumaczenie – to trudne.
Dziewczynka łkając przytaknęła. I nagle Elżbieta poczuła – iż ktoś ją słyszy. Naprawdę. Razem zebrały zeszyty, włożyły do plecaka, wygładziły okładki. Hulajnogę Elżbieta skleiła starą taśmą izolacyjną, którą znalazła w szufladzie w schowku. Trzymało się kiepsko, ale dziewczynka uśmiechnęła się, jakby hulajnoga stała się prawie nowa.
— Jesteś dobra — nagle powiedziała dziewczynka. — A jak masz na imię?
— Elżbieta.
— A ja — Zosia. Może zostaniesz moją przyjaciółką? Nie mam wcale przyjaciółek.
— Może — odparła Elżbieta. W tym słowie było coś, czego dawno od siebie nie słyszała. Ciepło. Cisza w jej wnętrzu ustąpiła.
Następnego dnia szły razem tą samą alejką. Elżbieta w żółtej kurtce, Zosia z rozplecionym warkoczem i rysunkiem, który ściskała w dłoni.
— To ty — powiedziała dziewczynka. — Ciebie narysowałam.
Na kartce była kobieta. W jaskrawej kurtce. Z ogromnymi skrzydłami. Ledwie mieściły się na papierze, wychodziły poza krawędź, jakby zaraz miały ją unieść w niebo.
Czasem, by znów stać się żywą, nie potrzeba uznania ulicy. Nie tłumu, nie oklasków. Czasem wystarczy – być potrzebną. Chociaż jednej osobie. Chociaż jednej zapłakanej dziewczynce na brudnych schodach, której porwały się zeszyty i złamała hulajnoga. Bo właśnie w tej chwili nie jesteś tłem. Nie cieniem. Nie przejrzystą plamą w tłumie.
Jesteś światłem. I podporą. Jesteś czyimiś skrzydłami. I czyimś „zostań”.