*Dziennik, 15 maja 2023*
Nikt nie zauważał Wandy. Ani w autobusie, ani w aptece, ani choćby na klatce schodowej, gdzie mieszkała od ponad dwudziestu lat. Ludzie mijali ją wzrokiem, jakby była częścią ściany – odrapany tynk, skrzynka na listy bez zamka, skrzypiące schody. Miała pięćdziesiąt dziewięć lat i z każdym rokiem czuła, jak znika. Jak stare zdjęcie, które zbyt długo leżało na słońcu – najpierw blakną kontury, potem reszta.
Na kasie ekspedientka podawała resztę, nie patrząc w oczy, jakby bała się dostrzec coś niepokojącego. Sąsiadka z piątego piętra rzucała suche „dzień dobry”, patrząc gdzieś ponad jej głową, jakby witała pustkę. choćby syn dzwonił coraz rzadziej. „Mamo, zaległości w pracy, oddzwonię”. Te zaległości trwały już czwartą wiosnę, a Wanda dawno przestała czekać.
Każdego ranka wkładała czystą bluzkę, wiązała starannie chustkę i wychodziła na ulicę. Jakby miała cel. Jakby ktoś na nią czekał. Ale nikt nie czekał. To był jej jedyny sposób, by się trzymać – choćby niezauważalnie. Spacer plantami, ławka w parku, kubek taniej kawy z automatu – to nie był ani relaks, ani rozrywka. To był cichy bunt. Krzyk: „Jeszcze jestem”.
Wanda patrzyła na innych. Na tych, co się śmieją, kłócą, wrzeszczą w telefon, na tych, co żyją. I czuła między sobą a nimi niewidzialną, ale grubą ścianę. Żadne spojrzenie nie zatrzymywało się na niej. Jakby nie była człowiekiem, a plakatem na latarni, który już nikt nie czyta.
Pewnego dnia kupiła kurtkę. Żółtą. Jaskrawą aż do bezczelności. Taką, której nie da się przeoczyć. „Niech choć ktoś się obejrzy” – pomyślała. Ale nikt się nie obejrzał. choćby kasjerka, skanując kod, nie podniosła wzroku. Kurtka pozostała tylko tkaniną. A Wanda – wciąż niewidzialna.
Tamtego wieczora na klatce ktoś płakał. Wanda wyjrzała. Na schodach, w półmroku, siedziała dziewczynka. Około ośmiu lat. Łzy na policzkach, roztrzepany plecak – zeszyty walały się po podłodze, niektóre porysowane.
— Co się stało? — spytała Wanda. Jej głos zabrzmiał nieoczekiwanie stanowczo, z twardym ciepłem, bez słodyczy ani fałszywej litości.
— Powiedział, iż jestem głupia… i pojechał — szepnęła dziewczynka, nie podnosząc oczu.
Wanda usiadła obok, ostrożnie odsunęła złamaną kierownicę hulajnogi i spojrzała na nią uważnie, naprawdę.
— A ja ci powiem – nie jesteś głupia. Jesteś mała. A on jest głupi. I pewnie tchórz. Bo obrażać to łatwo. A tłumaczyć – trudno.
Dziewczynka przytaknęła, łkając. I nagle Wanda poczuła – słyszą ją. Naprawdę. Razem zebrały zeszyty, ułożyły w plecaku, wygładziły okładki. Hulajnogę skleiły starą taśmą izolacyjną, którą znalazła w schowku. Trzymała się kiepsko, ale dziewczynka uśmiechnęła się, jakby odzyskała skarb.
— Jesteś dobra — powiedziała nagle. — Jak masz na imię?
— Wanda.
— A ja — Kasia. Zostaniesz moją przyjaciółką? Nie mam żadnej.
— Zostanę — odparła Wanda. W tym słowie było coś, czego dawno w sobie nie słyszała. Ciepło. Cisza w środku ustąpiła.
Następnego dnia szły razem plantami. Wanda w żółtej kurtce, Kasia z rozplecionym warkoczem i rysunkiem, który ściskała w dłoni.
— To ty — powiedziała. — Narysowałam cię.
Na kartce była kobieta. W jaskrawej kurtce. Z ogromnymi skrzydłami. Nie mieściły się na papierze, sięgały poza krawędź, jakby za chwilę miały unieść ją w niebo.
Czasem, by znów poczuć się żywym, nie potrzeba aplauzu ulicy. Ani tłumu, ani oklasków. Czasem wystarczy być komuś potrzebnym. Choćby jednej zapłakanej dziewczynce na brudnych schodach, której porwały się zeszyty i złamała hulajnoga. Bo wtedy nie jesteś tłem. Nie cieniem. Nie przeźroczystą plamą w tłumie.
Jesteś światłem. I podporą. Jesteś czyimiś skrzydłami. I czyimś „zostań”.
*Dziś zrozumiałem: czasem wystarczy jeden mały człowiek, by przypomnieć nam, iż istniejemy.*