Zimowe powietrze wdzierało się przez szczeliny starego autobusu, sunącego powoli przez zasnute śniegiem ulice Krakowa. Na zewnątrz płatki wirowały leniwie, pokrywając dachy i drzewa miękkim, białym puchem. W środku unosił się zapach diesla i zmęczenia, charakterystyczny dla komunikacji miejskiej. Kierowca, pan Marek, od lat jeździł tą samą trasą, widywał tych samych pasażerów, czuł, jak dni zlewają się w monotonną całość.
Tego popołudnia autobus był prawie pusty. Dziewczyna w słuchawkach wpatrywała się przez okno, starszy pan w wytartym garniturze czytał gazetę, kobieta z siatami pełnymi zakupów i, tuż przy tylnych drzwiach, staruszka o siwych włosach, zgarbiona, owinięta w wytarty płaszcz. Kurczowo trzymała lnianą torbę na zakupy, taką, jakich używają już tylko najstarsi.
Marek zauważył ją, gdy wsiadała na przystanku przy targowisku. Szła powoli, ze wzrokiem utkwionym w ziemi. Nie miała biletu. Wiedział to od razu – znał wszystkich, którzy płacili, i tych, którzy udawali, iż nie rozumieją. Ale tym razem coś w tym, jak babcia trzymała się poręczy, jakby autobus był jedyną rzeczą, która trzymała ją na nogach, zirytowało go bardziej niż zwykle.
—Proszę pani, nie ma pani biletu. Musi pani wysiąść —powiedział, starając się brzmieć stanowczo, ale głos wyszedł ostrzejszy, niż zamierzał.
Staruszka nie odpowiedziała. Tylko mocniej ścisnęła torbę i patrzyła w podłogę, jakby nie słyszała lub nie chciała zrozumieć. Marek poczuł ukłucie irytacji. Miał dość ludzi, którzy myśleli, iż mogą jeździć za darmo, jakby jego obowiązkiem było wożenie wszystkich.
—Proszę wysiąść! —powtórzył głośniej. —To nie dom opieki!
W autobusie zapadła cisza. Dziewczyna oderwała wzrok od okna. Mężczyzna z gazetą opuścił ją i zmarszczył brwi. Nikt się nie odezwał, nikt nie drgnął. Wszyscy udawali, iż to ich nie dotyczy.
Babcia powoli podeszła do drzwi. Każdy krok wydawał się ją kosztować podwójny wysiłek. Gdy stanęła na ostatnim stopniu, odwróciła się i spojrzała na kierowcę. Jej zmęczone, ale pełne godności oczy wbiły się w oczy Marka.
—Rodziłam takich jak ty. Z miłością. A teraz choćby nie pozwalacie mi usiąść —szepnęła ledwo słyszalnie, ale z taką siłą, iż wypełniła cały autobus.
Potem wysiadła, a śnieg natychmiast ją otulił. Zniknęła powoli w wieczornej mgle.
Autobus stał w miejscu przez kilka sekund. Marek czuł na sobie ciężar spojrzeń, choć nikt nie odezwał się ani słowem. Pierwszy wstał mężczyzna z gazetą i wysiadł w milczeniu. Dziewczyna poszła za nim, ocierając łzy. Jeden po drugim pozostali pasażerowie wstawali i wychodzili, zostawiając bilety na siedzeniach, jakby to już nie miało znaczenia.
W kilka minut autobus opustoszał. Został tylko Marek za kierownicą, z echem tych słów dudniących mu w głowie. *„Rodziłam takich jak ty. Z miłością.”* Nie mógł się ruszyć przez dłuższą chwilę. Na zewnątrz śnieg wciąż padał.
Tej nocy Marek nie zmrużył oka. Przewracał się na łóżku, pamiętając spojrzenie staruszki, jej zmęczony głos, wstyd, który palił go od środka. Dlaczego tak do niego przemówiła? Dlaczego ją wysadził? Co go kosztowałoby, żeby ją podwieźć, dać jej chwilę wytchnienia? Pomyślał o swojej matce, o ciotkach, o starszych kobietach, które opiekowały się nim w dzieciństwie. Tak teraz traktował cudze babcie?
Dni mijały, a niepokój nie ustępował. Za każdym razem, gdy widział starszą osobę na przystanku, czuł ukłucie w piersi. Zaczął zwracać większą uwagę, zatrzymywał się na dłużej, pomagał wsiadać. Czasem dyskretnie płacił za bilety tym, którzy nie mieli pieniędzy. Ale tamtej babci w wytartym płaszczu już nie spotkał.
Tydzień później, kończąc zmianę, Marek zobaczył znajomą postać na przystanku koło starego targu—drobna, zgarbiona, z tą samą lnianą torbą. Serce zabiło mu mocniej. Zatrzymał autobus i wybiegł na zewnątrz.
—Babciu… —powiedział drżącym głosem. —Przepraszam. Tamtego dnia… zachowałem się podle. Nie miałem prawa.
Staruszka spojrzała na niego, i przez chwilę Marek bał się, iż go odtrąci. ale ona tylko uśmiechnęła się lekko, bez cienia urazy.
—Życie, synku, wszystkich czegoś uczy. Ważne, żeby słuchać. A ty… usłyszałeś.
Marek poczuł, jak nogi się pod nim uginają. Pomógł babci wejść do autobusu i posadził ją na przednim siedzeniu. W drodze poczęstował ją gorącą herbatą z termosu, jechali w ciszy. Ciepłej, innej niż zwykle. Jakby autobus, po raz pierwszy od lat, stał się bezpiecznym miejscem dla nich obojga.
Od tamtego dnia Marek zawsze nosił w kieszeni kilka drobnych i dodatkowych biletów. Na wypadek, gdyby jakaś babcia, dziadek czy dziecko bez pieniędzy potrzebowało przejazdu. Czasem wystarczył uśmiech, dobre słowo. Z czasem pasażerowie zauważyli zmianę. Atmosfera w autobusie stała się lżejsza, bardziej ludzka.
Wiosna nadeszła nagle. Śnieg stopniał, a na przystankach pojawiły się bukieciki przebiśniegów, sprzedawane przez starsze kobiety w celofanie. Marek nauczył się je rozpoznawać, witał je po imieniu, pomagał wsiadać i wysiadać. Stał się częścią ich życia—nie tylko kierowcą, ale przyjacielem, przybranym wnukiem.
Lecz tamtej staruszki w wytartym płaszczu już nigdy nie zobaczył. Szukał jej na przystankach, pytał o nią. Ktoś powiedział, iż mieszkała koło cmentarza, za mostem. W niedzielę, w dzień wolny, poszedł tam. Szedł między grobami, czytając nazwiska, pytając stróżów. W końcu znalazł—prosty drewniany krzyż z oprawionym zdjęciem. Te same oczy, ten sam uśmiech.
Marek stał tam długo w milczeniu. Czuł, jak coś w nim się układa, jakby wreszcie mógł sobie wybaczyć. Położył na grobie bukiet przebiśniegów i odszedł.
NastępnegoNastępnego ranka, gdy wsiadał do autobusu, na przednim siedzeniu leżał mały wiązany sznurkiem bukiet białych kwiatów i kartka z napisem: „Dla tych, którzy odchodzą, ale uczą nas, jak żyć”.