Wspomnienie z przeszłości. Ze świata odległego co prawda o całe lata, ale przecież wyraźnie wpisanego, wbitego jak cierń w dobrotliwą pamięć. To wspomnienie, powrót do tamtego starego, dawno minionego świata uwiera, trwa. Ale czasem – bywa – przychodzi i zaraz znika. Rozwiewa się niczym poranna jesienna mgła. Jednak po pewnym czasie uporczywie wraca. Wyświetla kolejne kadry niemego filmu, stukocze natarczywie kolejnymi, przesuwanymi jeden za drugim obrazami z tamtego, minionego świata.
Każdy człowiek ma swoją Atlantydę. Taką z której kiedyś wyszedł, opuścił bezpieczny azyl. Miejsce w którym wszystko było poukładane, ułożone na swoim przypisanym miejscu. Zatem opuścił bezpieczne schronisko, ruszył przed siebie, zostawił wszystko to, co wtedy było istotne, znaczące, piekielnie ważne. Ale przecież przepadło, zniknęło, zdawać by się mogło, na zawsze. Jednak kołacze, wraca. Równie paradoksalnie, co bezwiednie. Zatrzymuje się przed zatrzaśniętymi raz na zawsze wrotami. Zabitymi, wydawać by się mogło, na amen, zardzewiałymi wrotami. Ale tak naprawdę przecież zasuniętymi tylko jednym i w dodatku zmurszałym, nie stawiającym w rzeczywistości większego oporu, spróchniałym skoblem. Wystarczy tylko mocniej pchnąć te wierzeje, wystarczy oprzeć się ramieniem o furtkę broniącą dostępu za płot. Przekroczyć próg.
Kielce sprzed pół wieku. Albo z jeszcze dawniejszej przeszłości. Z tego czasu, gdy cały kosmos zamykał się w prostokącie kilku poplątanych jak motek wełny ulic. Gdy wszystko było takie oczywiste, jednoznaczne, przewidywalne. Bez najmniejszych niespodzianek, ekscytujących fajerwerków. Bezpieczne jak azyl miejsce, miasto w którym wszyscy się znali, wiedzieli o wszystkich wszystko. Miejsce, gdzie nie wydarzyło się nigdy nic, co mogło kogokolwiek zaskoczyć, zadziwić, czy też wprowadzić w zakłopotanie. Czas, w którym „tak” znaczyło potwierdzenie, a „nie” tylko i wyłącznie zaprzeczenie. Stagnacja i zakłopotanie, jednakowa codzienność, spokój i uroda stabilizacji. Wyszczerbione terkoczącym stukotem kół chłopskich wozów bruki tych kilku, pożal się Boże ulic, które z perspektywy dziecka, podrostka, wydawały się – wtedy – najważniejszymi w świecie arteriami.
Krakowska wyłożona przez kamieniarzy granitową kostką, klęcząca pod katedrą i biegnąca, nie wiadomo gdzie i po co. Świerczewskiego z niedopasowanymi do siebie, ułożonymi byle jak, kocimi łbami. Ogrodowa, która zanim zaczęła swój bieg, urywała się niespodziewanie przy płocie gospodarstwa ogrodniczego. W szczerym polu, przy wiecznie błotnistym, okolonym ostrymi skarpami ścieku, nie wiadomo dlaczego nazywanym rzeką, Silnica. Wojska Polskiego otulona chałupami, w których, przynajmniej przy tym najbliższym odcinku, od skrzyżowania z koślawą Wesołą do przecznicy zsuwającej się z pieca na łeb Wesołej, gnieździły się lumpenproletariackie rodziny.
Albo ta Prosta. Zresztą, wcale nie taka prosta. Bardziej jednak szczerbata. Na dodatek stroma jak diabli, wybrukowana polnym, nieregularnie położonym kamieniem. Pełna wybojów, okolona rynsztokami, które po każdej ulewie zamieniały się w rwące, szarobure potoki. Deszczówka pieniła się, szaleńczo gnała z szumem w dół. Do jedynego w okolicy burzowego kanału. Brudna struga z łoskotem wlewała się przez wpust w żeliwną kratownicę, ginęła pod ziemią, znikała jak nerwowy sen.
Przy Krakowskiej Rogatce, w reprezentacyjnym miejscu, na wprost wstęgi szerokiej arterii, w stronę wapienników Kadzielni, przejazdu kolejowego, Białogonu i dalej, dalej w nieznane, odległe o całe kilometry, a przez to tajemnicze krainy, pyszniła się nasza, jednopiętrowa kamienica. Od frontonu, na parterze, znajdowały się lokale. Nazwijmy je oględnie, użytkowe. Było też jedno, osamotnione, jednopokojowe mieszkanie, z wejściem prosto z trotuaru.
Najpierw krawiecka pracownia, do której wiodły wydeptane przez stalujących u mistrzów igły i maszyny do szycia elegantów, trzy kamienne schodki. Drzwi do atelier były zawsze gościnnie na oścież otwarte. Każdy mógł zobaczyć snujących się po pracowni krawców, wiejskie dziewczyny o przemrożonych dłoniach, przycinające ogromnymi nożycami, zgodnie z przykładanymi do rozłożonych na ogromnych stołach, papierowych wzorników materiałów. Z warsztatu całymi dniami, od bladego świtu, dobiegał miarowy turkot igieł trzech „pffadów”, starych jak świat maszyn do szycia.
Majster, a także czeladnicy, wszyscy w wyplamionych, nie wiadomo czym, taftowych chałatach, łazili po tym królestwie z kąta w kąt. Przez prawie cały boży dzień. Czasem, gdy akurat nie było nic innego do roboty, przysiadywali na wydeptanym progu na papierosa. Oparci plecami o belki odrzwia, o drewniane nadpróchniałe skrzydła wejściowych drzwi, na których stalowa antaba wytarła półkolistą szramę w milczeniu, bo i o czym w pracy rozmawiać, ćmili jednego „sporta” po drugim. Czasem taka przerwa od rutynowego zajęcia, od fastrygowania tych wszystkich spodni, marynarek, jedwabnych bluzek, czy skopiowanych prawie idealnie z żurnala mód kreacji, trwała kwadrans. Innym razem choćby godzinę.
Dwa kroki dalej, nigdy nie doszedłem do tego, dlaczego akurat w tym miejscu i dlaczego w naszej kamienicy, ulokował się firmowy sklep gie-esu z Piekoszowa. Z ciasnego wnętrza, przez uchylone drewniane drzwi na ulicę, snuł się ostry zapach przechowywanej w beczkach nafty. Albo też wysypanych do drewnianych skrzyń chemicznych preparatów, środków ochrony roślin, odważanych przez sprzedawcę do papierowych toreb. Sklep oświetlała tylko jedna, zawieszona na gołym drucie, mdła żarówka, bo w pomieszczeniu było zawsze mroczno i chłodno. Dzienne świat wpadało przecież przez zakurzoną, wystawową szybę. W zagraconej witrynie leżały w nieładzie szpadle, widły, jakieś rzucone w kąt poplątane ogniwa łańcuchów do wiązania na pastwisku bydła.
Do spółdzielni przylegało miejsce, które z czasem stało się w całych Kielcach legendarne i kultowe. W kamienicy na Rogatce mieścił się przecież lokal pana Stanisława Jędrzejewskiego. Kicha, w której nie wiadomo jakim cudem mieściły się cztery stoły i pięć krzeseł, wymalowana elegancko szarą olejną farbą, drewniana szafa witryny, taka od podłogi do samego sufitu. I oczywiście długa, wiecznie mokra od porozlewanego piwa, drewniana lada. Teoretycznie była to mała gastronomia. Ale jakoś nie przypominam sobie, by w tym ciasnym, sinym od dymu najpodlejszych papierosów pomieszczeniu, kiedykolwiek, ktokolwiek wpadł na pomysł, by cokolwiek przekąsić. U „Łapki”, bo właścicielowi lokalu amputowaną, utraconą kiedyś dłoń zastępowała skórzana proteza, lało się rzeką piwo. Z drewnianych, dowożonych ciężarówkami z browaru w Brzesku, okutych metalowymi obręczami beczek. O aluminiowych KEG-ach w tamtych latach nikt przecież nie słyszał. I przez długie lata później również.
Właściciel, rzecz jasna, w białym, elegancko wyprasowanym kitlu, dyżurował osobiście przy mosiężnej pipie. Kilkoma wprawnymi ruchami, pompką tłoczącą do beczki powietrze, podnosił ciśnienie, pod kranik podsuwał dzierżone za szklane ucha w zdrowej dłoni trzy albo cztery kufle, łokciem drugiej ręki przesuwał kranik. I z sykiem piany napełniały się rżnięte w szkle naczynia. Należność inkasowała wprawnie małżonka szynkarza. Monety z brzękiem, a banknoty z szelestem niknęły w ukrytej pod kontuarem szufladzie. W lokalu brzęczało, szemrało, czasem wyło, w zgiełku i harmidrze trudno było usłyszeć własne myśli.
Ale co dziwne i trudne do wytłumaczenia, u „Łapki” nigdy nie dochodziło do gorszących awantur, czy też sporów. Nie grała u konsumentów buzująca z kolejnym kuflem mołojecka krew. Kto wie, może ten niebywały fenomen piwiarni, która nie mieściła się w żadnej kategorii, polegał na tym, iż podłe piwo, którym można byłoby wytruć przynajmniej połowę piekła, było zawsze. Nigdy, choćby w najcięższym kryzysie i w dobie deficytu napoju, „okocimia” gdzie jak gdzie, ale na Rogatce nie zabrakło.
Poza piwem, prywatny lokal oferował także spragnionym owocowe wino. Nie proste, takie z etykietą pisaną zaostrzonym patykiem jabola, ze zgniłych jabłek,produkowanego w rolniczej spółdzielni „Owin” w Bodzentynie. Nie, nie. Oferował berbeluchę ze zdecydowanie wyższej półki. „Szarą renetę” z zakładu w Górze Kalwarii za Grójcem! Na jedną butelkę na pięciu wpadali do „Łapki” na dużej przerwie uczniowie z pobliskich szkół średnich. Z techników geologicznego, chemicznego, czy budowlanego. Młodzież z liceum Żeromskiego nad wino przedkładała tańsze, podobno lepiej gaszące pragnienie, piwo. W każdym razie młodzieżowe grupy konsumentów nie obnosiły się, jak czynili to bez skrępowania dorośli bywalcy zasłużonej kieleckiej placówki, po ulicy. Napoje, w skrytości przed wychowawcami i nauczycielami swoich szkół, nieletnia klientela pochłaniała gwałtownie i cichcem za kotarką. W środku zadymionego papierochami pod sam sufit lokalu.
Na samym rogu kamienicy ulokował się jeszcze zwykle kompletnie pusty sklep mięsny. Królowały tam nagie, aluminiowe haki, na których nie wisiały pęta kiełbas, owinięte calgutem szynki czy balerony. Nie wabiły także potencjalnych klientów nadziane elegancko wieprzowe tusze, czy połcie wołowiny. Sklep był pusty. Towar dowożony w dwóch, trzech pojemnikach przez konwojentów z rzeźni, sprzedawano najczęściej prosto ze skrzyń dostawczego samochodu zapobiegliwym klientkom. Nie wiadomo skąd one akurat doskonale widziały, kiedy na podwórko wtoczy się z pyrkotem spalin ciężarówka.
I co z tego, iż było to centrum wojewódzkiego miasta? Jakie znaczenie ma to, iż po drugiej stronie ulicy pysznił się wystawiony ku czci i pamięci marszałka jeszcze przed wojną marmurowy pałac? Kto wtedy zwracał uwagę na wzgórze? A przecież tam rozsiadła się przepyszna, barokowa katedra, a zaraz za metalowym parkanem, określającym granice kościelnych włości, strzelały w niebo iglice czterech baszt najpiękniejszej w całym kraju manierystycznej rezydencji. W tamtych latach, tak się jakoś nieszczęśliwie złożyło, zamienionej przez los w najważniejszy w całym regionie urząd.
Co było dalej, za płotami, za zbitymi byle jak z nieheblowanych desek komórkami na węgiel, za składzikami wszelkich rupieci, za kilkoma zagonami kartofli i ogródkami, w których nasze matki hodowały marchew, buraki, kalarepę, a tylko czasem kępki szaleńczo wonnej wieczorami maciejki, grządki żonkili, krzaki piwonii? Co było za tymi podwórkami? Za całym labiryntem działek okolonych sztachetami. Albo palikami na których zapobiegliwi mieszkańcy rozciągnęli kolczaste druty. Za tym całym zapleczem jednopiętrowej, wtedy jeszcze nieotynkowanej kamienicy. Nie wiedział zdaje się nikt. W każdym razie ani jeden chłopak, ani jedna dziewczyna z całej hałastry małolatów. Świat był przecież postrzegany z niskiej perspektywy. Wszystko było oczywiste i jednoznaczne. Stąd i dotąd. Nic więcej. Dalej była przecież tylko wielka tajemnica.
Tekst pochodzi z książki „Ze sztambucha i raptularza, czyli ocaliś od zapomnienia. Kielce 1950-2000”.
Więcej tekstów Ryszarda Biskupa na www.2tk.pl w zakładce „Spacerkiem po mieście”.
Autor: Ryszard Biskup
Kielczanin, dziennikarz, fotoreporter, podróżnik, regionalista i historyk. Przez ponad ćwierć wieku związany z dziennikiem „Słowo Ludu”. Laureat kilkudziesięciu dziennikarskich konkursów. Od wielu lat także przewodnik turystyczny oraz licencjonowany pilot wycieczek zagranicznych. Ponadto, autor wielu artykułów naukowych i książek.