To było upalne lipcowe popołudnie, gdy Halina Stanisławówna od rana myła okna, trzepała poduszki i przypominała córake, iż czas aby z Pawłem odwiedzili wieś – czosnek już dojrzał. Kinga próbowała się tłumaczyć: praca, sprawy, dzieci, ale matka była uparta jak zawsze.
„Lato się kończy, a wy wciąż w mieście gnijecie!” – oburzyła się przez telefon. „Jagody przejdą, ziemniaki sczernieją, a wy wciąż w tych swoich telefonach!”
I tak się umówili – przyjadą w weekend, pomogą w ogrodzie, a wieczorem posiedzą, odpoczną.
Paweł nie pałał entuzjazmem. Ostatnia często skończyła się nieprzyjemnym incydentem, którego wciąż nie zapomniał. Wtedy po prostu poprosił o kawałek kiełbasy do bigosu – a teściowa, dosłownie, odmówiła. Tak ostro, iż mało się nie zająknął ze zdziwienia.
W sobotę wyjechali wcześnie. Pomogli gwałtownie i sprawnie: czosnek wyrwali, posegregowali, ułożyli. Wydawało się, iż teraz już tylko odpoczynek, kolacja, miły wieczór. Paweł wziął prysznic, wszedł do kuchni. Kinga z matką nakrywały do stołu. Aromat bigosu kręcił w głowie. Mężczyzna, żeby nie czekać, otworzył lodówkę, sięgnął po kiełbasę, chciał zrobić kanapkę – i wtedy…
„Nie waż się!” – jak wystrzał rozległ się głos Haliny Stanisławówny.
Kiełbasa natychmiast wróciła na półkę. Paweł zastygł jak słup. Nic nie rozumiał.
„O co chodzi, mamo?” – zdziwiła się Kinga.
„Kiełbasa tylko na rano, z chlebem! A teraz jest bigos. I nie psuj sobie apetytu!” – ostro przerwała teściowa.
Paweł usiadł do stołu, spróbował bigosu, ale mięso gdzieś zniknęło. Poprosił choć o parę plasterków kiełbasy. Znowu odmowa.
„Czego się do niej przypięliście?” – oburzyła się Halina Stanisławówna. „Już pół kija zjedliście! Wiecie, ile to kosztuje? Kupiłam na cały tydzień!”
Paweł odsunął talerz. Apetyt zniknął. Wstał, wyszedł na zewnątrz. Kinga dołączyła później. Mąż leżał na kanapie, wpatrzony w sufit.
„Jedźmy do domu. Nie mogę tu być. Za każdym ruchem czuję jej wzrok, jakbym ją okradał. Boję się choćby masła na chleb nałożyć – zabierze mi z ręki.”
„Tu choćby sklepu nie ma” – powiedziała przepraszająco Kinga. „Tylko sklep na kółkach raz we wtorek.”
„Trzeba było żywność przywieźć, a nie śliwki i morele!” – prychnął Paweł. „Jutro jadę. Potem po was wrócę. Bo bez mięsa – długo tu nie wytrzymam.”
„Pójdziemy razem” – zdecydowała Kinga.
I tak zrobili. Kinga skłamała matce, iż Pawła wezwano do pracy. Teściowa żegnała ich niezadowolonym wzrokiem.
Minął prawie rok. Do Haliny Stanisławówny nie jechali. Ale ona często ich odwiedzała. I co najdziwniejsze – ich lodówkę traktowała jak własną. Brała, co chciała, bez pytania. choćby Paweł się śmiał:
„Patrz, kiełbasa! Widać, tu już wolno…”
Ale wiosną znów zaczęły się telefony:
„No to kiedy przyjedziecie? Ogród nie będzie czekał.”
Paweł początkowo się wymigiwał. Ale Kinga wpadła na pomysł:
„Kupmy zapasy. Żeby mama nie liczyła, kto ile zjadł.”
Paweł zgodził się – pod warunkiem, iż po drodze wstąpią do marketu. I oto znów stanęli na progu wiejskiego domu. Z torbami.
„Co to? Znowu morele?” – skrzywiła się teściowa, ale zajrzawszy do siatek, zobaczyła ser, mięso, kiełbasę. I zamilkła.
„Żeby pani nie liczyła, ile gramów zjadłem, proszę bardzo” – uśmiechnął się Paweł.
Halina Stanisławówna prychnęła, ale nie odpowiedziała. Później, gdy zostali sami, szepnęła córce:
„Fajnie by było, gdybyście zawsze przywozili jedzenie. Mnie łatwiej, wam spokojniej.”
Kinga tylko skinęła głową. Było jej i przykro, i smieszno. Ale najważniejsze – Paweł znów był gotów przyjeżdżać. Może z zakupami. Ale bez awantur. A to, jak pokazało życie, też jest rodzajem szczęścia.