„Kiełbasa na tydzień — czyli jak teściowa stwierdziła, iż jemy za dużo”

polregion.pl 6 godzin temu

**„Kiełbasa na tydzień — czyli jak teściowa uznała, iż jemy za dużo”**

Tego upalnego lipcowego dnia Helena Bronisławowa od rana myła okna, trzepała poduchy i przypominała córce, iż najwyższy czas zajrzeć na wieś — czosnek właśnie dojrzał. Kinga próbowała się wymigać: to praca, to sprawy, to dzieci, ale matka była nieustępliwa jak zawsze.

— Lato się skończy, a wy wciąż gnijecie w mieście! — rzuciła przez telefon z oburzeniem. — Jagody przeminą, ziemniaki zzielenieją, a wy tylko w tych telefonach siedzicie!

Uzgodnili więc: przyjadą w weekend, pomogą w ogrodzie, a wieczorem, jak zwykle, usiądą razem, odpoczną.

Marek nie palił się do wyjazdu. Ostatnia wizyta skończyła się nieprzyjemnym incydentem, którego, jak się okazało, wciąż nie mógł zapomnieć. Wówczas poprosił tylko o odrobinę kiełbasy do bigosu — a teściowa, dosłownie, odmówiła. Tak ostro, iż mało się nie zakrztusił z zaskoczenia.

W sobotę wyruszyli o świcie. Pracowali gwałtownie i sprawnie: czosnek wyrwali, posegregowali, poukładali. Wydawało się, iż teraz — odpoczynek, kolacja, rodzinna atmosfera. Marek wziął prysznic, wszedł do kuchni. Kinga z matką nakrywały do stołu. Zapach bigosu oszałamiał. Mężczyzna, by nie czekać, otworzył lodówkę, sięgnął po kawałek kiełbasy, chciał zrobić sobie kanapkę — gdy nagle…

— Ani mi się waż! — jak wystrzał, rozległ się głos Heleny.

Kiełbasa natychmiast wróciła na półkę. Marek zastygł jak posąg. Nic nie rozumiał.

— O co chodzi, mamo? — zmieszała się Kinga.

— Kiełbasa jest tylko na śniadanie, z chlebem! Teraz jemy bigos! Nie psujcie sobie apetytu! — odcięła teściowa.

Marek usiadł do stołu, spróbował bigosu, ale mięsa w nim nie znalazł. Poprosił o parę plasterków kiełbasy. I znów — odmowa.

— Co wy się tak na nią rzucacie? — oburzała się Helena. — Przecież już pół kiełbasy zjedliście! Wiecie, ile to kosztuje? Kupiłam ją na cały tydzień!

Marek odsunął talerz. Apetyt zupełnie zniknął. Wstał, wyszedł na podwórze. Kinga dołączyła do niego później. Leżał na leżaku, wpatrzony w niebo.

— Jedźmy do domu. Nie wytrzymam tu dłużej. Każdy mój ruch śledzi, jakbym kradł. Boję się choćby chleba posmarować — jeszcze mi go wyrwie.

— Tu choćby sklepu nie ma — powiedziała ze skruchą Kinga. — Tyniecka przyjeżdża tylko raz w tydzień.

— Trzeba było przywieźć jedzenie, a nie czereśnie i morele! — prychnął Marek. — Jutro wracam. Po was przyjadę później. Bo bez mięsa — długo tu nie pociągnę.

— Pojedziemy razem — zdecydowała Kinga.

Nazajutrz tak zrobili. Kinga skłamała matce, iż Marka wezwano do pracy. Teściowa żegnała ich kwaśnym spojrzeniem.

Minął prawie rok. Do Heleny Bronisławowej nie zaglądali. Ale ona do nich — owszem. I, co dziwne, za każdym razem otwierała ich lodówkę jak swoją. Brała, co chciała, bez pytania. choćby Marek śmiał się:

— Patrz, kiełbasa! Widocznie tu już wolno…

Lecz wiosną znów zaczęły się telefony:

— No i co, kiedy przyjedziecie? Ogród nie będzie czekał.

Marek początkowo się wymigiwał. Ale Kinga wymyśliła podstęp:

— Zabierzemy jedzenie ze sobą. Żeby mama nie liczyła, kto ile zjadł.

Marek zgodził się — pod warunkiem, iż po drodze wstąpią do sklepu. I oto znów stali na progu wiejskiego domu. Z torbami pełnymi zakupów.

— Co to takiego? Znowu morele? — skrzywiła się teściowa, ale zajrzawszy do siatek, zobaczyła ser, mięso, kiełbasę. I zamilkła.

— Żeby pani nie liczyła, ile gramów zjadłem — uśmiechnął się Marek.

Helena prychnęła, ale nie odezwała się. Później, w kuchni, gdy nikt nie słyszał, szepnęła córce:

— Nieźle by było, gdybyście zawsze przywozili jedzenie. I mnie lżej, i wam wygodniej.

Kinga milcząco skinęła głową. Było jej jednocześnie przykro, i śmieszno. ale najważniejsze, iż Marek znów był gotów przyjeżdżać. Choćby z zakupami. Byle bez awantur i wyrzutów. A to, jak pokazało życie, też swego rodzaju rodzinne szczęście.

Idź do oryginalnego materiału