Kiedyś mówiłeś, iż sobie beze mnie poradzisz, a ja bez ciebie nie. Sprawdźmy to!

polregion.pl 1 dzień temu

Mój mąż powiedział, iż bez mnie da sobie radę, a ja bez niego – nie. Cóż, zobaczymy.

Po ośmiu latach małżeństwa ja, Kinga, w końcu zrzuciłam z siebie kajdany stereotypów, które przez lata wbijali mi do głowy mama, babcia i teściowa. Twierdziły, iż dobra żona to taka, która wszystko ogarnia: pracuje, wychowuje dzieci, utrzymuje dom w idealnym porządku, gotuje pyszne obiady, a mąż zawsze chodzi w wyprasowanej koszuli, najedzony i zadowolony. Starałam się temu sprostać, ale mój mąż, Krzysztof, nie doceniał moich wysiłków. Przywykł, iż wszystko robię sama, i choćby nie zauważał, jak się męczę. Byłam zmęczona – zmęczona byciem niewidzialną, zmęczona dźwiganiem wszystkiego na swoich barkach.

Zawsze miałam przed oczami przykłady z mojej rodziny. Mama, babcia, starsza siostra Agnieszka – wszystkie były idealnymi gospodyniami, żyjącymi dla rodziny. Mama pracowała w szkole, wracała na obiad, gotowała, a potem do północy sprawdzała zeszyty. Nikt nie uważał tego za bohaterstwo – to była jej „kobieta dola”. Tata do dziś nie wie, gdzie leżą jego skarpetki. Mama przynosi mu kapcie, nakrywa do stołu, podaje kolację. Nigdy nie widziałam, żeby wziął do ręki odkurzacz czy mopa. Tak, dużo pracował, wracał późno, ale dobrze zarabiał. Dzięki temu kupił mi i siostrze mieszkania. Mama mogłaby nie pracować, ale uważała, iż jej wkład w budżet jest ważny. Tak ją wychowała babcia, a mama wychowała nas.

Agnieszka, moja starsza siostra, wyszła za mąż pięć lat przede mną i we wszystkim naśladowała mamę. Skończyła pedagogikę, urodziła dwoje dzieci i zrobiła ze swojego domu wzór porządku. Kiedy ją odwiedzałam, wszystko tam działało jak w zegarku: dzieci zadbane, dom lśnił, na stole świeże ciasto. Po ślubie też marzyłam o takiej rodzinie. Chciałam być idealną żoną, robić wszystko sama. Ale Krzysztof, w przeciwieństwie do mojego taty czy szwagra, nie zarabiał dużo. Często wracał późno, ale jego pensja nie pokrywała wszystkich potrzeb. Tłumaczyłam mu, iż jest utalentowany i z czasem zrobi karierę. A sama kręciłam się jak w ukropie.

Krzysztof nie pomagał w domu. Przed ślubem mieszkał z rodzicami, a jego mama, Elżbieta, chroniła syna przed „babskimi” sprawami. Jej zdaniem mężczyzna powinien naprawiać, remontować i dźwigać ciężary. Ale Krzysztof miał przepuklinę, więc i to odpadało. Przez osiem lat zrobiliśmy jeden remont, i to z pomocą ekipy. Ja za to harowałam, żeby wszystko było idealne: sprzątałam, gotowałam, prałam, prasowałam. Chciałam być tą „dobrą żoną”, ale siły uciekały z każdym dniem.

Dwa lata temu urodziłam drugie dziecko. Ciąża i poród były trudne, ledwo chodziłam, ale Krzysztof, zamiast mnie wspierać, zaczął narzekać. Drażniła go niesmaczna zupa, nieprasowana koszula, kurz na półkach. Ja, wykończona, z niemowlakiem na rękach, próbowałam dźwigać wszystko jak dawniej. Mama i teściowa w jednym głosie powtarzały, iż nie robię niczego nadzwyczajnego – to zwykła kobieta rola. Wierzyłam im, choć w środku narastało przekonanie, iż tonę pod ciężarem ich oczekiwań.

Wszystko się zmieniło, gdy mój siedmioletni syn, Bartek, odmówił sprzątania zabawek, mówiąc: „To babska robota, mama posprząta”. Powtórzył słowa ojca. Wtedy coś we mnie pękło. Gdybym była w lepszym nastroju, może machnęłabym ręką, ale wtedy zalała mnie fala wściekłości i rozpaczy. Krzyczałam, płakałam, nie mogąc się opanować. To nie była zwykła histeria – to był krzyk duszy, zmęczonej byciem niewidzialną. Opanowałam się dopiero po godzinie, ale zrozumiałam: tak dalej być nie może.

Wieczorem postanowiłam porozmawiać z Krzysztofem. Chciałam spokojnie wyjaśnić, jak mi ciężko, jak się duszę bez jego pomocy. Nie prosiłam, żeby przejął wszystko – tylko żeby podzielił obowiązki: zrobił zakupy, pobawił się z dziećmi, żebym mogła wziąć prysznic, posprzątał raz w tygodniu. Ale przerwał mi: „Z czym ty sobie nie radzisz? Z dziećmi? Ze sprzątaniem? Z gotowaniem? Ja cię utrzymuję, gdy jesteś na macierzyńskim, a ty chcesz, żebym robił twoją robotę? A ty co będziesz robić – leżeć na kanapie?” Jego słowa ciąły jak nóż. Nie usłyszał mnie, nie chciał zrozumieć. Na koniec rzucił: „Ja bez ciebie dam sobie radę, a ty bez mnie – nie”. Cóż, zobaczymy.

Od tamtego dnia postanowiłam: dość. Wróciłam do pracy na pół etatu. Wcześniej uczyłam angielskiego i teraz znowu się tym zajęłam. W naszym domu zaczęła się zimna wojna. Przestałam biegać za Krzysztofem: nie gotowałam mu, nie prałam, nie prasowałam jego rzeczy. Gotowałam tylko dla siebie i dzieci, prałam ich ubrania. Chciał żyć beze mnie? Niech spróbuje. Mama i siostra odmówiły pomocy z dziećmi, oskarżając mnie o niszczenie małżeństwa. „Co za głupota – nie karmić męża! On ma rację, sama jesteś winna. Pracowałaś, prowadziłaś dom i jakoś żyłaś” – powtarzały. „Jesteś kobietą, cierpieć to twoja dola” – dodała mama. Dla niej to była norma, dla mnie – upokorzenie.

Pomogła przyjaciółka Ola, z którą pracowałyśmy w szkole. Zgodziła się popilnować młodszego dziecka, gdy prowadzę lekcje. Bartek już może zostawać sam. Tak żyjemy od dwóch miesięcy. Nie wrócę do poprzedniego życia, gdzie byłam służącą. To trudne, ale nie chcę do końca dni być maszyną do sprzątania i gotowania. Bartka już przyzwyczaiłam do porządku, młodszego wychowam tak, by nigdy nie dzielił obowiązków na „męskie” i „babskie”. Mam nadzieję, iż Krzysztof się opamięta. jeżeli nie, jestem gotowa na rozwód. Lepiej być samą niż niewidzialną we własnym domu. Moja dola to nie zadowalanie innych, ale życie z godnością.

Idź do oryginalnego materiału