Jak gwałtownie przemknęło życie… I jak niewidocznie staliśmy się niepotrzebni własnym dzieciom…
Bronisława Kazimierzówna zawsze była kobietą silną, opanowaną, o cichym głosie i łagodnych oczach. Urodziła troje dzieci, wychowała, wykształciła, wydała za mąż, wyprowadziła w świat. A teraz siedziała przy oknie wiejskiego domu, wpatrzona w jesienne niebo, i przeglądała pożółkłe fotografie, listy, pocztówki. Obok leżał wełniany koc, a na kolanach — drewniane pudełko, w którym chowała wszystko, co najcenniejsze: zdjęcia dzieci, laurki od wnuków, wycinki z gazet, gdzie choć raz wspomniano o rodzinie.
Najstarszy syn mieszka za granicą, wyjechał młody, zaraz po wojsku. Minęło wiele lat. Nigdy nie przyjechał. Tylko zdjęcia w internecie, rzadkie listy, czasem suche wiadomości z życzeniami. Bronisława nie ma mu za złe. Rozumie: życie, praca, rodzina, obowiązki. Ale serce boli. Strasznie boli.
Średnia córka, Kinga, wyszła za mąż za żołnierza. Ciągłe przeprowadzki, krótkie telefony, pośpiech. Czasem przyjeżdżają, ale rzadko i na chwilę. Mąż Bronisławy, Bogdan, zawsze szanował zięcia, dumny był, iż córka ułożyła się w życiu. Gdy przyjeżdżają, w oczach Kingi płonie radość. I to chyba najważniejsze.
Ale najbardziej martwiła się o najmłodszą — Danutę. Po rozwodzie Danusia wyjechała do miasta, zostawiając synka pod opieką babci. Bronisława sama jej wtedy powiedziała: „Jesteś jeszcze młoda, ładna, ułóż sobie życie. A wnuczka ja przygarnę”. Córka wyjechała, skończyła studia, znalazła pracę. A po dwóch latach zabrała chłopca do siebie.
Gdy Danusia przyjechała po syna, ten kurczowo trzymał się babcinej spódnicy, nie chciał puścić. Płakał cicho, tylko mokre ślady na policzkach. Bronisława wtedy zacięła zęby i milczała. Nie śmiała się sprzeciwić.
Minęły trzy lata. Serce ciągnęło ją coraz mocniej do córki i wnuka. Pewnego dnia nie wytrzymała:
— Bogdan, pojadę do Danusi. Choć na kilka dni. Coś mi niespokojnie na duszy.
Mąż skinął głową. On też się martwił, ale sam czuł się coraz gorzej, jesień dawała mu w kość. I tak o świcie odprowadził ją na stację, wcisnął do ręki węzełek z pierogami i pocałował w czoło.
— Uważaj na siebie, Bronka. Zadzwoń, jak dojedziesz.
Dojechała. Trudno, ale dojechała. Na plecach dwie torby z prezentami, w rękach worek z przetworami, wełnianymi skarpetami. Zadzwoniła do córki godzinę przed przyjazdem. Danusia odpowiedziała krótko:
— Mamo, czemu nie dałaś wcześniej znać? Muszę iść do pracy, odebrać syna ze szkoły, do sklepu… Wszystko w biegu! To nie wieś, tu inaczej jest!
— Przepraszam, córeczko — odparła cicho Bronisława. — Chciałam zrobić niespodziankę…
Przywitał ją wnuk. Już nastolatek. Wysoki, barczysty. Podobny do dziadka. Tylko oczy obce. Ostrożne, bez blasku.
— Cześć, babciu — powiedział uprzejmie, ale bez czułości. Uścisnął ją niechętnie.
W mieszkaniu było czysto, nowocześnie, ale chłodno. Danusia ugotowała zupę, postawiła na stole pięć małych kotletów. Bronisława zjadła jeden. Sięgnęła po drugi — i zatrzymała się. Zrobiło jej się wstyd. Przypomniała sobie, jak sama gotowała garnki jedzenia na święta, żeby dzieci napchały się do syta. Tu wszystko było odmierzone.
Wieczorem oglądali z wnukiem stare filmy, zdjęcia z szkolnych akademii. Chłopiec był grzeczny, ale obcy. A Danusia coraz częściej się spóźniała — to przez pracę, to „spotkanie z koleżanką”, to „nagły projekt”.
Minęły trzy dni. Bronisława czuła się jak gość. Niepotrzebny. Zbędny. Pewnego dnia usłyszała, jak wnuk pyta córkę:
— Mamo, kiedy przyjdzie wujek Marek? Obiecał, iż zabierze mnie na mecz.
— Niedługo — odparła. — Jak babcia wyjedzie, to przyjdzie.
I Bronisława wszystko zrozumiała. Do końca. Do bólu w sercu.
Cicho spakowała rzeczy. Ubrała się. Stanęła w drzwiach. Danusia wyszła z kuchni:
— Mamo, gdzie? Pociąg masz jutro!
— Wyjadę wcześniej. Nie martw się. Powiedz synowi, iż dziadek pozdrawia. Nie martwcie się, dojechałam — dojadę i z powrotem. Dziękuję za gościnę.
Całą drogę na dworzec szła w milczeniu. W pociągu siedziała przy oknie, wpatrzona w noc. Łzy spływały po policzkach.
Jak gwałtownie przeminęło życie… Ile włożono — i jak łatwo stać się nikomu niepotrzebnym. Oni dorośli. Mają swoje życie. A my, rodzice… zostaliśmy gdzieś na poboczu.
Na peronie czekał Bogdan. Przygarnął ją mocno, przytulił.
— Bronka, gdzieś ty się zawieruszyła! Już myślałem, iż zaniemogłem. choćby schudłem.
Uśmiechnęła się. Oczy znów wypełniły się łzami — ale teraz już ze szczęścia.
— Jedźmy do domu, Bogdanku. Do domu… Tam jeszcze na nas czekają…