Kiedy żona została szefem kuchni — a w domu zostały tylko pierogi
Kiedyś ja i Magda byliśmy zupełnie zwyczajną, niczym niewyróżniającą się rodziną z podwarszawskiego Józefowa. Oboje pracowaliśmy jako inżynierowie w lokalnej fabryce – stabilna, choć nie oszałamiająca praca, skromne życie, syn w szkole podstawowej, codzienne troski i euforii – wszystko jak u ludzi. A przede wszystkim – zawsze uważałem, iż miałem niewiarygodne szczęście do żony. Nie tylko dlatego, iż to ciepła i niezawodna osoba, ale też dlatego, iż potrafiła zamienić każdy obiad w domowe święto. Gotowanie Magdy to była czysta magia. Sałatki, ciasta, dania główne – wszystko z sercem, z pomysłem. choćby jajecznica wychodziła jej tak, iż pewnego dnia zapytałem: „Czy na pewno nie skończyłaś szkoły kulinarnej?”
Ale, jak się okazało, w każdej miłości do gotowania czai się robaczek. I ten robaczek pewnego dnia urósł do rozmiarów, które potrafią wywrócić całe nasze życie do góry nogami.
Najpierw Magda zaczęła narzekać na swoją pracę. Mówiła, iż ma dość siedzenia nad projektami, iż nie chce już żyć od pierwszego do pierwszego, iż jej dusza domaga się zmiany. Na początku nie przywiązywałem do tego wagi. No bo co, każdy się męczy, szczególnie zimą. Starałem się ją pocieszać, mówiłem, iż inżynier to potrzebny i stabilny zawód. Ale Magda tylko milczała albo machała ręką. Aż w końcu pewnego wieczoru usiadła przy stole i oznajmiła:
— Znalazłam kurs. „Akademia Mistrzów Kuchni” rekrutuje, obiecują pracę w sieci restauracji po skończeniu. Nauka tylko trzy miesiące. To jest to. Czuję to.
Kwota kursu powaliła mnie na kolana. Nie sądziłem, iż zdobycie dyplomu kucharza kosztuje jak studia na prywatnej uczelni. Ale w oczach Magdy zobaczyłem tę determinację, której nie da się zignorować. Długo liczyliśmy, myśleliśmy, konsultowaliśmy się w banku. Wzięliśmy kredyt. A tydzień później Magda zwolniła się z pracy.
Zaczęły się trzy miesiące piekła. Nie dlatego, iż żona się zmieniła – wręcz przeciwnie, całkowicie oddała się nauce. Podręczniki, filmy, notatki, warsztaty. Ja i syn zamieniliśmy się w jej fanclub na kuchennym zapleczu: raz próbowaliśmy nowych sosów, raz ocenialiśmy idealny stopień „al dente” makaronu. Ale gwałtownie Magda zaczęła zauważać, iż jej dawne dania to „same banały”, „żałosne próby”. Próbowałem protestować, ale tylko machała ręką:
— Nie jesteś kucharzem, po prostu nie rozumiesz. To, co robiłam wcześniej, to dziecinada. Prawdziwa kuchnia to coś zupełnie innego – tam, gdzie listki bazylii układa się pęsetą.
Potem był dodatkowy fakultet – obowiązkowy przed egzaminem. Kolejne wydatki. Kolejne nerwy. Ale wszystko się opłaciło: Magda stała się jedną z najlepszych na kursie i dostała propozycję pracy w ekskluzywnej restauracji. Świętowaliśmy jej sukces – choć tylko pierogami, bo na więcej i tak nie miała już czasu.
Minął miesiąc. Potem drugi. Nasze rodzinne obiady zamieniły się w niekończącą się karuzelę mrożonek: pierogi, pyzy, czasem parówki. Kiedy delikatnie przypominałem, iż w domu też czasem tęskni się za aromatem domowego żurku czy babki, Magda tylko wzdychała:
— Stoję przy garnkach dwanaście godzin dziennie. Nie mam już siły. Co, pierogi są niedobre?
Niedobre? Nie, dobre. Ale ich nadmiar potrafi znudzić. choćby syn zaczął zauważać:
— Tato, a mama kiedyś znów ugotuje zupę?
Zamiast zupy słyszeliśmy jednak opowieści. Jaki u nich stek, jakie danie z łososiem i pistacjami, jak zachwyceni goście biją brawo. A u nas na stole – znowu ciasto z mięsem.
Potem były urodziny mojego kolegi. Wiedział, gdzie pracuje Magda, i poprosił o pomoc w organizacji przyjęcia. Żena zgodziła się z ochotą, załatwiła wszystko z rabatem, a wieczór przeszedł w iście królewskim stylu. Stol uginał się od przysmaków, komplementy płynęły szeroką rzeką, a znajomi patrzyli na mnie z podziwem:
— No, Krzysiek, toś ty szczęściarz! Z taką żoną to pewnie w domu co wieczór uczta?
Tylko wymuszałem uśmiech. Jak wytłumaczyć, iż od pół roku nie widziałem w domu niczego poza pierogami?
A potem Magda zaczęła się od nas oddalać. Wychodziła wcześnie, wracała późno, zmęczona, rozdrażniona. Codzienność przestała ją interesować. Synem zajmowałem się ja. Pranie – też moja sprawa. Gotowanie… no właśnie. Pewnego dnia nie wytrzymałem:
— Magda, jeżeli teraz twoim domem jest ta restauracja, to może się tam od razu wprowadź?
Obraziła się. Powiedziała, iż nie rozumiem jej drogi, jej powołania. Ale po kilku dniach jednak usiadła ze mną do rozmowy.
— Przepraszam. Naprawdę się zagalopowałam. Myślałam, iż jeżeli nie będę na poziomie tej restauracji, to mnie zwolnią. Zupełnie przestałam zauważać, iż przestałam być żoną.
Od tamtej pory wiele się zmieniło. Magda zaczęła przynosić jedzenie z pracy – gorące, pachnące. Czasem w niedzielę gotuje w domu. Syn znów biega do kuchni z pytaniami: „Mamo, a co dzisiaj na obiad?” A ja, patrząc na nich oboje, rozumiem jedno: tak, znalazła siebie. Ale najważniejsze, iż nie zgubiła nas.
I teraz, jeżeli ktoś zapyta, czy jestem zazdrosny o jej kuchnię, odpowiadam:
— Jestem. Ale znaleźliśmy równowagę. Bo przecież najważniejsze, żeby za pierogami nie zgubić rodziny.