Odchodzę, Wojciechu… Powiem wprost – zakochałam się. Przy nim znów poczułam się kobietą: Jak mężczyzna odnalazł szczęście po zdradzie żony
Wojciech jechał starą, wyboistą drogą, wijącą się między wioskami, gdzie każde drzewo pamiętało jego dzieciństwo. Nie był tu od prawie dziesięciu lat. Odkąd odeszli rodzice, nigdy nie zajrzał do rodzinnego gniazda. Zawsze brakowało czasu – biznes, sprawy, kontrakty, spotkania. Budował, zarabiał, piął się po szczeblach kariery. Ale teraz był naprawdę wolny. Pierwszy raz od wielu lat. To uczucie – jak łyk powietrza po burzy.
Samochód podskakiwał na dziurach, koła ślizgały się po zarośniętej polnymi trawami, gliniastej poboczu. Na chwilę drogę przebiegł zając, znikając w wysokich pokrzywach. Wojciech zatrzymał się, wysiadł, wciągnął wilgotne wieczorne powietrze i spojrzał na ognisto-szkarłatny zachód. Wydawało się, iż sama natura zatrzymała się, by dać mu czas na zrozumienie: wkracza w nowy etap życia.
Za plecami – trzydzieści lat małżeństwa z Krystyną. Była od niego młodsza o dwanaście lat – olśniewająca, efektowna, czarująca. Kochał ją całym sercem, rozpieszczał, budował dom, zapewniał podróże, prowadził biznes dla niej i dzieci. Ale gdy dzieci dorosły, a on spędzał coraz więcej czasu w zebraniach i placach budowy, Krystyna poczuła, iż siebie traci. A potem – po prostu przestała wracać do domu o czasie.
Na początku Wojciech nie wierzył w plotki. Przyjaciele delikatnie napomykali, ale on machał ręką. Aż pewnego dnia Krystyna powiedziała wprost:
— Odchodzę, Wojciechu… Zakochałam się. On jest młodszy, wolny, a przy nim znów czuję się żywa. Wybacz, ale nie chcę już tak żyć.
Nie prosiła o przebaczenie, ani o tłumaczenia. A Wojciech nie zatrzymywał. Zostawił jej mieszkanie, nie dzielił majątku, nie szedł do sądu. Chciał zachować godność, nie deptając przeszłości.
Pozostał szefem dużej firmy budowlanej, ale przeprowadził się ze stolicy na wieś, do tego same domu, który kiedyś wybudował dla rodziców. Tam, gdzie było cicho, naprawdę. Dom stał na skraju lasu, otoczony sosnami, pachnący drewnem i chlebem. Nie było tu sztuczności, ani udawania. Tylko ziemia, niebo i wspomnienia.
Najpierw było samotnie. Dawni koledzy dzwonili coraz rzadziej, stolica oddaliła się jak obca planeta. Ale potem zaczęło się prawdziwe odnajdywanie siebie. Poranne spacery po żytnim polu, wędkowanie na zapomnianym stawie, grzyby w jesiennym lesie, ogień w kominku – to wszystko leczyło duszę. Krystyna stała się jak odległy sen, który już nie niepokoi.
A potem, na wiejskim cmentarzu, gdzie przyszedł odwiedzić rodzinne groby, zobaczył psa. Wychudzonego, zgaszonego wzrokiem.
— To Burek – wyjaśnił sąsiad. – Mieszkał u Wandy, ona zmarła. Od tamtej pory nie odchodzi od jej grobu. Czeka, wciąż czeka…
Wojciech przysiadł obok.
— Hej, Burek. Pójdziesz ze mną?
Pies nie od razu, ale wstał. I poszedł. Od tamtej pory byli nierozłączni. Wiejskie baby dziwiły się:
— Widocznie dobry człowiek ten Wojciech. Skoro pies go uznał, to znaczy, iż serce ma dobre.
Zimą obaj odśnieżali – on łopatą, Burek – kręcąc się wokół, bawiąc się płatkami. niedługo miał przyjechać wnuk – córka obiecała wpaść z rodziną. Wojciech udekorował dom lampkami, przygotował sanki. Burek będzie się bawił z dziećmi, a w domu znów rozlegnie się śmiech.
Patrzył na horyzont, gdzie słońce przebijało się przez chmury, i pierwszy raz od wielu lat czuł nie ból, nie niepokój – ale ciepłe, prawdziwe szczęście. Nie marzył o nowych kobietach, nie szukał zemsty, nie snuł planów. Po prostu żył. W swoim domu. Ze swoim psem. W swojej wsi. I wiedział – wszystko było tak, jak powinno być.