Kiedy zdrada odbija się echem – opowieść o miłości i przebaczeniu

newskey24.com 4 tygodni temu

Kiedy zdrada odbija się echem – historia jednej miłości i przebaczenia

Zosia pracowała w ogrodzie, pieląc rabatki, gdy podeszła do niej sąsiadka Krysia. Ta rzuciła niby od niechcenia:

— Zosia, ty swojego Kazika w ogóle nie karmisz? On, między nami mówiąc, u Weroniki Januszewskiej kolację jada…

Zosia zastygła. Ręce opadły.

— Krysia, co ty wygadujesz?!

— A mówię, co widziałam na własne oczy — odpowiedziała sąsiadka z przekąsem. — Wczoraj szłam do nauczycielki, żeby pogadać o synu. Podszedłam do okna, a tam twój Kazik siedzi z nią przy stole jak u siebie. Zapukałam – a on pod stół się schował!

— Nie wierzę. Wymyślasz — Zosia próbowała zbagatelizować, ale dreszcz przebiegł jej po plecach.

— A po kłamstwo mi to? Nie wierzysz – twój wybór. Tylko potem się nie dziw.

Zosia niby nie uwierzyła, ale wątpliwość została. Tym bardziej, iż Kazik ostatnio jakoś nie garnął się do stołu. Trzeci dzień z rzędu wracał z pracy i mówił: „Tak się zmęczyłem, iż jeść mi się nie chce”. Ani zupy, ani kotlecika.

Tego wieczoru, gdy mąż wcześnie położył się spać, Zosia nie mogła zmrużyć oka. Patrzyła na jego twarz w świetle księżyca i tłumiła myśli. „To niemożliwe. Nie może być…”

Następnego dnia Kazika nie było do późna. Obiad wystygł. Zosia, nie wytrzymując, narzuciła sweter i pobiegła pod dom Weroniki.

Stanęła przed furtką, wahając się. Cicho. Światło pali się tylko w przedpokoju. W domu – cisza. Ale co to za kurtka wisi w korytarzu? Podobna. Bardzo podobna do Kazikowej. Aż ją olśniło. Córka, Marysia, niedawno nauczyła się haftować – i dumna z umiejętności, ozdobiła podszewkę ojcowskiej kurtki kwiatkami. Zosia podeszła i, drżąc, wywróciła kurtkę na lewą stronę. Malutkie haftowane stokrotki wbiły się w oczy jak krzyk prawdy. Serce waliło jak oszalałe. Nogi się ugięły. Osunęła się na podłogę. Łzy popłynęły same.

Po chwili do przedpokoju wyszedł Kazik. Zmieszany, zmięty.

— Zosia… ty wszystko źle zrozumiałaś…

— A ty co, anatomię tu ćwiczysz? Czy lekcje matematyki do północy? — Zosia wstała, a w jej głosie było więcej bólu niż gniewu. — Ja-ć, głupia, wierzyłam, iż się męczysz… A ty – z nią, przy jednym stole. I pod stół się chowasz, gdy cię nakryją!

Kazik rzucił się za nią, ale ona już runęła na ulicę.

— Zosia! No wybacz! Ludzie patrzą!

— Niech patrzą! Ja po cudzych łóżkach nie skaczę. Wstydzić się nie mam czego! To wy się wstydźcie!

Weronika miała w wiosce status wielkomiejskiej panny. Miejscowi – nie liczyli się. Mieszkała w mieszkaniu komunalnym z trzema innymi rodzinami i odliczała dni do powrotu do miasta. Nie interesowali jej sąsiedzi, codzienność, choćby uczniowie. Aż zawiodła ją deska na ganku. Wtedy rozpłakała się na progu. Właśnie wtedy przechodził Kazik. Zaproponował pomoc, naprawił stopień. Potem został na herbatę.

Tak się to zaczęło.

Najpierw – wafelki ze sklepu. Potem – kotleciki. W końcu – ciepłe wieczory przy kuchennym stole. Weronika nie czuła do Kazika nic, ale samotność też nie koiła. A on… Był dumny. Nauczycielka! Z nim przy jednym stole!

Ale teraz wszystko wyszło na jaw.

Zosia płakała, twarz wtulając w poduszkę. Dzieci – dziewięcioletnia Marysia i sześcioletnia Ola – przypełzały do niej, nie rozumiejąc, co się dzieje, i też zaczęły płakać. Tylko dlatego, iż mama płacze.

Rozwód? Ale gdzie iść? Rodziny nie miała. We wsi – same plotki. Pracy – jak na lekarstwo.

Kazik czuł winę. Przez kilka dni nie podchodził do Zosi. Żył jak obcy. Sam gotował, prał, jadł. Kilka razy próbował rozmawiać, przepraszał, błagał – ale Zosia pozostawała nieugięta.

— Wracaj do swojej nauczycielki. Ja ci nie pasuję.

— Zosia… przez dziewczynki…

— Nie zasłaniaj się córkami! Nie tobie teraz nimi się zasłaniać!

Minęły dwa miesiące. Szkoła się skończyła. Weronika wyjechała. Spakowała rzeczy i opuściła wieś. W domu Zosi i Kazika panowała lodowata cisza.

Sierpień. Ostatni tydzień lata. Dziewczynki bawiły się w ogrodzie.

— Maryś! Olka! — zawołała Zosia z okna.

Dziewczynki wbiegły do domu. Matka podała zawiniątko z jedzeniem:

— Zaniesiecie tacie obiad na pole.

Marysia z Olką pomknęły, ile sił w nogach. Traktor Kazika stał na środku roli. Dziewczynki machały rękami jak chorągiewkami.

— Tato! Mama przysłała obiad!

Kazik wysiadł z kabiny, jakby się obudził.

— Mama?! Przysłała?! — powtórzył.

— No! — Marysia podała zawiniątko. — Są kotleciki i chleb.

Kazik przykucnął, rozłożył wszystko na ceracie, wciągnął zapach świeżego chleba. Oczy mu zaszkliły.

— Tato, czemu płaczesz?

— Nie, to tylko pył w oczy się dostał…

Wróciwszy do domu z polnym bukietem, Kazik podszedł do Zosi.

— Wybacz mi, Zosia. I dziękuję ci.

— Już wybaczyłam. Gdybym nie wybaczyła – nie karmiłabym — Zosia uśmiechnęła się po raz pierwszy od dawna.

Minęło dziewięć miesięcy. W rodzinie pojawił się Jaś. Malutki, różowy, z tatowymi oczami.

A Kazik? Kazik już nigdy nie zaglądał do obcych kobiet, choćby po sól.

Teraz wiedział na pewno: to, co ma w domu, jest najcenniejsze.

Idź do oryginalnego materiału