Kiedy zdrada brzmi echem — opowieść o miłości i przebaczeniu

twojacena.pl 1 tydzień temu

Kiedy zdrada odbija się echem – historia jednej miłości i wybaczenia

Zosia krzątała się po podwórku, pieląc rabatki, gdy podeszła do niej sąsiadka Bronisława. Ta, niby od niechcenia, rzuciła:

— Zosiu, a swojego Kazika to nie karmisz? Bo on, między nami mówiąc, u pani Wandy kolację jada…

Zosia zastygła. Ręce opadły jej bezwładnie.

— Bronia, co ty pleciesz?!

— A to, co widziałam na własne oczy — odparła tamta z przekąsem. — Wczoraj szłam do nauczycielki, syna omówić. Podszedłam do okna, a twój Kazik siedzi z nią przy stole jak u siebie. Zapukałam — a on pod stół się schował.

— Nie wierzę. Zmyślasz — Zosia chciała machnąć ręką, ale dreszcz już przebiegał jej po plecach.

— A po co mam kłamać? Nie wierzysz — twój wybór. Tylko potem się nie dziw.

Zosia niby nie uwierzyła, ale posmak goryczy został. Zwłaszcza iż Kazika od jakiegoś czasu jakoś nie ciągnęło do stołu. Już trzeci dzień wraca z pracy i mówi: „Tak się zmęczyłem, jeść nie mogę”. Ani zupy, ani kotleta.

Tamtego wieczoru, gdy mąż wcześnie położył się spać, Zosia nie mogła zmrużyć oka. Wpatrywała się w jego twarz oświetloną księżycem i tłumiła myśli. „To niemożliwe. Nie może być…”

Następnego dnia Kazika nie było do późna. Obiad wystygł. Zosia, nie wytrzymawszy, narzuciła sweter i pobiegła do domu pani Wandy.

Stanęła przy furtce, wahając się. Cicho. Światło paliło się tylko w przedpokoju. W domu — cisza. Ale co to za kurtka wisi na wieszaku? Podobna. Bardzo podobna do Kazikowej. I wtedy ją olśniło. Córeczka Ania niedawno nauczyła się haftować — i dumna z nowej umiejętności, ozdobiła podszewkę tatowej kurtki kwiatkami. Zosia podeszła i, z zapartym tchem, wywróciła rękaw. Drobniutkie haftowane stokrotki wbiły się w oczy jak krzyk prawdy. Serce waliło jak oszalałe. Nogi się ugięły. Oparła się o ścianę, a łzy popłynęły same.

Po chwili do przedpokoju wyszedł Kazik. Zmieszany, rozczochrany.

— Zosiu… to nie tak, jak myślisz…

— A ty co, anatomię tu przerabiasz? Czy lekcje matematyki realizowane są do nocy? — Zosia poderwała się, a w jej głosie było więcej bólu niż gniewu. — Ja, głupia, wierzyłam, iż się męczysz… A ty — z nią, przy stole. I choćby pod stół się chowasz, gdy cię nakryją!

Kazik rzucił się za nią, ale ona już biegła przez ulicę.

— Zosiu! Wybacz! Ludzie patrzą!

— Niech patrzą! Ja nie skaczę po cudzych łóżkach. Mnie wstydzić się nie ma czego! Tobie — i jej — powinno być wstyd!

Pani Wanda miała w wiosce status miejskiej elegantki. Miejscowi — kilka dla niej znaczyli. Mieszkała w komunalnym domu z czterema rodzinami i liczyła dni do powrotu do miasta. Nie interesowali ją sąsiedzi, codzienność, choćby uczniowie. Aż pewnego dnia zgniła deska na ganku. Wtedy rozpłakała się na progu. Właśnie wtedy przechodził Kazik. Zaproponował pomoc, naprawił stopień. A potem — został na herbatę.

Tak się to zaczęło.

Najpierw — wafelki ze sklepu. Potem — kotleciki. W końcu — ciepłe wieczory przy kuchennym stole. Wanda nie czuła do Kazika niczego, ale samotność też nie koiła. A on… Był dumny. Nauczycielka! Z nim przy stole!

Ale teraz wszystko wyszło na jaw.

Zosia płakała, wtulona w poduszkę. Dzieci — dziewięcioletnia Ania i sześcioletnia Kasia — przypełzły do niej, nie rozumiejąc, co się stało, i też zaczęły płakać. Bo mama płakała.

Rozwód? Ale dokąd iść? Rodziny nie miała. We wsi — same plotki. Pracy — jak na lekarstwo.

Kazik czuł winę. Przez kilka dni nie podchodził do Zosi. Żył jak obcy. Sam gotował, prał, jadł. Kilkakrotnie próbował rozmawiać, przepraszał, przysięgał — ale Zosia pozostawała nieugięta.

— Wracaj do swojej nauczycielki. Ja ci nie jestem do pary.

— Zosiu… przez dziewczynki…

— Nie zasłaniaj się córkami! To już nie twoja broń!

Minęły dwa miesiące. Szkoła się skończyła. Wanda wyjechała. Spakowała rzeczy i opuściła wieś. A w domu Zosi i Kazika panowała lodowata cisza.

Sierpień. Ostatni tydzień lata. Dziewczynki bawiły się w ogrodzie.

— Aniu! Kasiu! — zawołała Zosia z okna.

Dziewczynki wbiegły do domu. Matka podała zawiniątko z jedzeniem:

— Zanieście tacie obiad na pole.

Ania z Kasią pobiegły, co sił w nogach. Traktor Kazika stał na środku zaoranej ziemi. Machały rękami jak chorągiewkami.

— Tatusiu! Mama przysłała obiad!

Kazik wysiadł z kabiny, jakby się obudził.

— Mama?! Przysłała?! — powtórzył.

— Proszę! — Ania podała zawiniątko. — Są kotlety i chleb.

Kazik usiadł, rozłożył wszystko na ceracie, wciągnął zapach świeżego chleba. Oczy mu się zaszkliły.

— Tato, czemu płaczesz?

— To tylko kurz…

Wróciwszy do domu z polnym bukietem, Kazik podszedł do Zosi.

— Przepraszam cię, Zosiu. I dziękuję.

— Wybaczam. Gdybym nie wybaczyła — nie nakarmiłabym — Zosia uśmiechnęła się po raz pierwszy od wielu miesięcy.

Minęło dziewięć miesięcy. W rodzinie pojawił się Jaś. Malutki, różowolicy, z tatowym spojrzeniem.

A Kazik? Kazik nigdy więcej nie zaszedł do obcej kobiety choćby po sól.

Teraz dobrze wiedział: dom — to najcenniejsze, co ma.

Idź do oryginalnego materiału