Gdy wraz z Mikołajem przekroczyliśmy próg mieszkania Kingi, od razu otoczył mnie zapach, od którego prawie zapomniałam, po co w ogóle przyszliśmy. Pachniało świeżo upieczonym mięsem, ciepłymi wypiekami i przyprawami, które zdawały się tańczyć w powietrzu. Zatrzymałam się w progu, zamknęłam oczy i wzięłam głęboki oddech – to był zapach domowego ciepła, święta i jakiejś magii. A gdy spojrzałam na stół, oniemiałam. Stały tam dania, które mogłyby zawisnąć w muzeum sztuki kulinarnej. Szczerze mówiąc, nie wiedziałam, od czego zacząć – od podziwiania czy od sięgnięcia po talerz.
Kinga, moja dawna przyjaciółka, zawsze była mistrzynią w kuchni, ale tym razem przeszła samą siebie. Wpadliśmy do niej na kolację – zaprosiła nas „tak po prostu”, bez okazji, żeby pogadać i spędzić razem wieczór. Przyznaję, spodziewałam się czegoś prostego: no, sałatka, może pieczony kurczak, herbata z ciastkiem. Ale to, co zobaczyłam, było prawdziwym gastronomicznym show. Stół uginał się od pyszności: rumiana schabowa z chrupiącą skórką, ziemniaki pieczone z rozmarynem, warzywa ułożone jak obraz, a na deser szarlotka z aromatycznej cynamonem. Do tego trzy sosy w eleganckich sosjerkach – każdy okazał się później małym arcydziełem.
„Kinga, ty przypadkiem nie otwierasz restauracji?” – wyrwało mi się, nie mogąc oderwać wzroku od tego przepychu. Kinga tylko się zaśmiała i machnęła ręką: „Oj, Basia, no co ty, chciałam was trochę rozpieszczać!”. Mikołaj, mój mąż, który zwykle mało mówi, sięgał już po widelec, ale go zatrzymałam: „Poczekaj, najpierw zrobię zdjęcie, takie cudo trzeba wrzucić na fejsa!”. Kinga przewróciła oczami, ale widać było, iż jest zadowolona. Ona zawsze tak ma – gotuje z pasją, a potem udaje, iż to nic wielkiego.
Usiedliśmy do stołu i zaczęła się prawdziwa uczta. Spróbowałam mięsa – rozpływało się w ustach, z lekką nutą czosnku i jeszcze czegoś, czego choćby nie potrafiłam rozgryźć. „Kinga, co to za czary?” – spytałam, a ona z uśmiechem odparła: „Sekretny składnik to miłość!”. Oczywiście się zaśmialiśmy, ale przyznam, iż uwierzyłam. Bo jak inaczej wytłumaczyć, iż choćby zwykła sałatka z pomidorów i ogórków u niej stała się dziełem sztuki? Mikołaj, który zwykle je w milczeniu, nagle oświadczył: „Kinga, jeżeli tak gotujesz codziennie, to się do ciebie wprowadzam”. Roześmialiśmy się, ale zauważyłam, iż już zastanawia się, jakby niepostrzeżenie wziąć dokładkę.
Podczas jedzenia Kinga opowiadała, jak przygotowywała każde danie. Okazało się, iż spędziła cały dzień w kuchni, a część przepisów dostała od babci. „Ta szarlotka – powiedziała – to babcia piekła na wszystkie święta. Ja tylko dodałam więcej wanilii i cynamonu”. Słuchałam i myślałam: skąd ona bierze tyle cierpliwości? Ja w kuchni wytrzymuję maksymalnie godzinę. Moje sztandarowe danie to spaghetti z tartym serem, i to tylko pod warunkiem, iż ser jest już starty. A tu – cała symfonia smaków, wszystko przygotowane z taką miłością, iż aż chciało się przytulić gospodynię.
Ale najbardziej niesamowita była atmosfera, którą Kinga stworzyła. Nie tylko jedzenie, ale cały jej dom zdawał się oddychać ciepłem. Na stole stał mały wazonik z polnymi kwiatkami, świece rzucały przytulne, migoczące światło, a z głośników płynęły ciche dźwięki jazzu. Złapałam się na tym, iż dawno nie czułam się tak zrelaksowana. choćby Mikołaj, który zwykle po kolacji natychmiast wpatruje się w telefon, siedział, uśmiechał się i opowiadał jakieś historie z młodości. Kinga zamieniła zwykły wieczór w małe święto.
Gdzieś między drugim kawałkiem szarlotki a filiżanką herbaty ziołowej zapytałam: „Kinga, jak ty to wszystko ogarniasz? Praca, dom, a do tego takie kolacje?”. Zamyśliła się i odparła: „Wiesz, Basia, gotowanie to dla mnie coś w rodzaju medytacji. Włączam muzykę, kroję warzywa, mieszam ciasto – i wszystkie problemy znikają. A gdy widzę, jak to pałaszujecie, wiem, iż warto”. Spojrzałam na nią i pomyślałam: chociaż odrobina jej talentu i cierpliwości by mi nie zaszkodziła. Może wtedy i ja nauczyłabym się piec ciasta, a nie zamawiać pizzę przy każdej okazji.
Gdy już zbieraliśmy się do wyjścia, Kinga wepchnęła nam pojemnik z resztkami szarlotki i mięsa. „Weźcie – powiedziała – w domu dojecie!”. Próbowałam się wymigać, ale nalegała: „Basia, nie dyskutuj, przecież specjalnie dla was gotowałam”. Wyszliśmy z Mikołajem na ulicę i nagle uświadomiłam sobie, iż ten wieczór wcale nie był tylko o jedzeniu. Chodziło o przyjaźń, o to ciepło, o umiejętność dzielenia się. Kinga przypomniała mi, jak ważne jest czasem zatrzymać się, zebrać razem i cieszyć chwilą.
Teraz myślę, iż powinnam zaprosić Kingę do nas. Tylko iż od razu wpadałam w panikę: co jej podam? Moje spaghetti choćby nie zbliża się do jej poziomu. Może zamówić sushi i udawać, iż się starałam? Żartuję. Chyba poproszę ją o kilka przepisów i spróbuję zaskoczyć. A jeżeli wyjdzie kiepsko, po prostu powiem: „Kinga, ty jesteś królową kuchni, a ja dopiero się uczę”. I wiesz co? Jestem pewna, iż tylko się zaśmieje i powie, iż najważniejsza jest dobra kompania. I właśnie to w niej jest najpiękniejsze.