— Gdzie oni są? — Zuzanna nerwowo zajrzała do kuchni, potem do salonu. Pusto. W domu panowała cisza, tak niezwykła i niepokojąca.
Od rana wszystko było nie do zniesienia. Matka — surowa, uparta, z ciężkim spojrzeniem i nieskończoną listą pretensji. Mąż — zamknięty w sobie, rozdrażniony, głuchy na wszelkie prośby. Na zgodę mieszkania razem z matką dali sobie „tydzień”. Minął tydzień. Potem drugi. I trzeci.
— Mamo! Łukasz! — zawołała głośno. Żadnej odpowiedzi. Serce ścisnęło ją nieprzyjemnie.
Narzuciła kurtkę i pospieszyła do garażu. Tam zwykle ukrywał się jej mąż — odnawiał stare meble, uciekając od codzienności. Drzwi były uchylone, a stamtąd dobiegały głosy.
— jeżeli dobrze przygotujesz drewno, lakier się równo położy — mówiła matka. Jej głos był miękki, niemal łagodny.
— Ja zwykle rozcieńczam pierwszą warstwę — odpowiedział Łukasz. — Wtedy drewno lepiej chłonie.
Zuzanna zastygła w progu, jakby bała się zburzyć tę kruchą harmoniję. Przed nią stało coś nieprawdopodobnego: jej wiecznie kłócąca się matka i mąż siedzieli przy stole i wspólnie odnawiali starą ramę lustra. Matka miała na kolanach zapaskę poplamioną lakierem, Łukasz trzymał pędzel i papier ścierny.
— No proszę — szepnęła Zuzanna i cicho usiadła w kącie, obserwując.
Kilka tygodni wcześniej nalegała: matka musi się wprowadzić. W sanatorium, gdzie mieszkała po śmierci ojca, rozpoczął się remont. Obiecano tymczasowe przeniesienie. Ale matka stanowczo oznajmiła: „Wolę do córki. Będę pomocna, nie kłopotliwa”.
Łukasz nie był zachwycony. Nigdy nie ukrywał, iż z teściową nie układa mu się najlepiej. Zbyt różni. Ona — twarda, wymagająca, z nieugiętymi zasadami. On — spokojny, ale pamiętliwy.
Od pierwszego dnia zaczęły się drobne sprzeczki: widelce położone nie tam, gdzie trzeba, koszule źle wyprasowane, zbyt głośno zatrzaśnięte drzwi. Wieczorami Zuzanna wysłuchiwała ich cichych pretensji. Dwoje ludzi silnych, upartych, przyzwyczajonych do decydowania — pod jednym dachem.
Bała się, iż małżeństwo tego nie wytrzyma.
A teraz — ci dwoje siedzieli przy jednym stole. Okazało się, iż matka całą młodość przepracowała w fabryce mebli. A Łukasz był samoukiem-renowatorem, który zawsze marzył o spotkaniu kogoś z fachową wiedzą.
— Masz pewną rękę — powiedział. — Nie każdy to potrafi.
— A ty masz talent — odparła matka. — Masz wyczucie.
Potem razem parzyli herbatę, wyciągnęli z szuflady słoik konfitur. Zuzanna nie wytrzymała:
— Coście zrobili z moją matką?
Matka prychnęła:
— Po prostu wcześniej nie mieliśmy o czym rozmawiać. A teraz znaleźliśmy wspólną sprawę. Myślałam, iż to beznadziejny case, a on tak umie robić meble!
Łukasz się zaśmiał:
— A ja myślałem, iż mnie pani nie znosi.
— Nie znoszę głupoty. A ty, jak się okazuje, nie jesteś głupi.
Zuzanna patrzyła na nich w milczeniu. A potem się uśmiechnęła.
Gdy nocą wrócili do domu, usłyszała, jak Łukasz szepnął:
— Dziękuję, iż mama jest z nami. Nie spodziewałem się, iż się dogadamy.
A rano matka oznajmiła:
— Już zdecydowałam. Nie wracam do sanatorium. Zostaję tutaj. Pomogę wam otworzyć warsztat.
Zuzanna nie sprzeciwiła się. Gdy dwoje ludzi, którzy ledwo mogli na siebie patrzeć, zaczynają się rozumieć, szanować i wspierać — to nie katastrofa. To cud.
I może w tym domu znów zagości spokój. choćby ciepło.