Dzisiaj rano w powietrzu wisiała nie tyle cisza, co jakieś gęste, niepokojące napięcie – jak przed burzą, która zbiera siły, zanim uderzy. choćby czajnik zagotował wodę cicho, ostrożnie, jakby bał się przerwać tę kruchsze od lodu zawieszenie między zwykłym dniem a czymś zupełnie innym. Ewa stała w kuchni boso, z mokrymi włosami, w starej szarej koszulce, i nie potrafiła sobie przypomnieć, po co obudziła się o siódmej. Nie nastawiała budzika. Po prostu otworzyła oczy i wiedziała: coś się zmieniło.
Na stole leżała kartka. Bez koperty, między kubkiem z niedopitą herbatą z dzikiej róży a paczką sucharków. Jakby ktoś rzucił ją mimochodem. Pismo znała aż za dobrze – równe, staranne, bez zbędnych ozdobników. Takim samym Krzysztof podpisywał jej kartki na święta: powściągliwie, ale z wyczuwalnym ciepłem w każdej literze.
„Ewa. Przepraszam. Nie dałem rady. Nie szukaj mnie. — K.”
Nie dotknęła kartki. Tylko patrzyła. Minuty. Może godzinę. Jakby w tym skrawku papieru krył się próg, po którego przekroczeniu całe jej życie runie. Włączyła radio – spiker wesoło mówił o korkach na obwodnicy, jakby nic się nie stało. Jakby świat nie stracił jednego człowieka. Tego, który oddychał obok niej każdego ranka.
Krzysztof wyszedł nocą. Tak uznała – bo nie usłyszała ani kroków, ani skrzypu drzwi, ani zatrzasku. Została tylko pusta wieszak w przedpokoju. Jego szalik – szary, szorstki – wisiał na swoim miejscu. choćby parasola nie wziął. Tego z drewnianą rączką i czerwonym wzorem. Ewa długo wpatrywała się w parasol, jakby mógł odpowiedzieć na pytania, na które brakowało słów.
Próbowała sobie przypomnieć, kiedy ostatnio rozmawiali naprawdę. Nie o śmieciach czy liście zakupów, ale… prawdziwie. Pewnie w kwietniu, na ławce nad jeziorem. Krzysztof wtedy cicho powiedział: „Z tobą trudno oddychać”. Zbyła to żartem. A on może wtedy się żegnał.
Do południa przeglądała stare zdjęcia. Tam byli razem – w autobusie, w górach, na działce. Tam – jego dłoń na jej ramieniu. Tam – trzyma ją w pasie i się uśmiecha. Kiedyś te fotografie ogrzewały. Teraz w środku było tylko zimne, bezkształtne echo. choćby nie płakała. I to przerażało najbardziej. Jakby wszystkie uczucia wypaliły się, zostawiając szarą, lepką pustkę.
Wieczorem zadzwonił Tomek, ich wspólny znajomy. „Wszystko w porządku?” – spytał. Ewa odpowiedziała: „Tak. Tylko nie wyspałam się”. Skłamała bez wahania. Bez łamiącego się głosu. Jakby ćwiczyła to zdanie całe życie. Po rozmowie siedziała w ciemności, wsłuchując się w krople wody z kranu. Każda – jak odliczanie.
Po dwóch dniach poszła na Dworzec Główny. Tylko po to, by stać przy peronach. Patrzeć na ludzi. Na tych, którzy odjeżdżają, wracają, śpieszą się, machają, tulą się, płaczą, śmieją się. Wszyscy żywi. Wszyscy w ruchu. A w niej – cisza, napięta jak struna. Krzysztof zawsze nienawidził dworców. Mówił: „Zbyt głośno przypominają, iż wszystko jest tymczasowe”. Nawie przejeżdżać nie lubił. Ale właśnie tam, przy peronie, Ewa zrozumiała – on nie wyszedł tylko z mieszkania. Wyszedł z ich „my”. I drogi powrotnej może już nie być.
Trzeciego dnia wyjęła parasol. Postawiła przy drzwiach. Potem schowała. Potem znowu wystawiła. Jakby ten parasol stał się kotwicą. Przypomnieniem, iż coś jeszcze może zostać. Albo – wrócić.
Minęły dwa tygodnie. Kartka wciąż leżała na stole. Czasem zauważała na niej kurz – i zdmuchiwała go delikatnie, jakby bała się zetrzeć ostatnie jego słowa. Czasem wydawało jej się, iż papier robi się cieplejszy, gdy się do niego zbliża. Jakby w tym atramencie tliło się coś żywego – resztka miłości, nadziei, albo tego, czego wtedy nie usłyszała.
Aż pewnego ranka – głośne pukanie. Listonosz. Zwykły dzień, ale palce drżały. Na awizie – nadawca: K. Nowak.
Wewnątrz – list. I bilet. Pociąg do Zakopanego. Papier pomięty, jakby długo leżał w kieszeni. Na dole – podpis:
„Jeśli możesz – przyjedź. jeżeli nie chcesz – nie zatrzymuję. Po prostu powiedz. Nie umiem inaczej. Ale czekać – wciąż potrafię.”
Ewa usiadła w korytarzu, plecami do drzwi. Podłoga była lodowata. I to był najlepszy chłód w jej życiu. Bo prawdziwy. Bo ból – znaczy, iż jeszcze żyje. Nie płakała. Tylko siedziała, oczy zamknięte. W piersi coś się ścisnęło. I to nie było spięcie rozpaczy – ale szansy.
Czasem miłość nie odchodzi. Tylko milknie. Chowa się w starych rzeczach, w pamięci zapachów, w parasolu przy drzwiach, w znanym pismie. I czeka, aż w końcu znów będziesz mogła nabrać powietrza. Bez strachu. Bez złości. Po prostu – oddychać.
Ewa dojechała do końca trasy. On czekał. Bez kwiatów. Bez tłumaczeń. Ale z oczami, w których było tylko jedno – światło.