Mąż powiedział, iż bez mnie sobie poradzi, a ja bez niego — nie. Cóż, zobaczymy.
Po ośmiu latach małżeństwa ja, Katarzyna, w końcu zrzuciłam z siebie kajdany stereotypów, które latami wbijali mi do głowy mama, babcia i teściowa. Powtarzały, iż dobra żona to kobieta, która wszystko ogarnia: pracuje, wychowuje dzieci, utrzymuje dom w idealnym porządku, gotuje smaczne obiady, a mąż zawsze chodzi w wyprasowanej koszuli, najedzony i zadowolony. Starałam się sprostać temu wzorcowi, ale mój mąż, Marek, nie doceniał moich wysiłków. Przywykł, iż wszystko robię sama, choćby nie zauważając, jak padam ze zmęczenia. Byłam zmęczona — zmęczona byciem niewidzialną, zmęczona dźwiganiem wszystkiego na swoich barkach.
Przed oczami miałam zawsze przykłady z mojej rodziny. Mama, babcia, starsza siostra Kinga — wszystkie były idealnymi gospodyniami, żyjącymi dla rodziny. Mama pracowała w szkole, wracała na obiad, gotowała, a potem do północy sprawdzała zeszyty. Nikt nie uważał tego za heroizm — to była jej „kobieca dola”. Tata do dziś nie wie, gdzie leżą jego skarpetki. Mama przynosi mu kapcie, nakrywa do stołu, podaje kolację. Nigdy nie widziałam, żeby wziął do ręby odkurzacz lub mopa. Tak, ciężko pracował, wracał późno, ale dobrze zarabiał. Dzięki temu kupił mi i siostrze mieszkania. Mama mogłaby nie pracować, ale uważała, iż jej wkład w budżet jest ważny. Tak wychowała ją babcia, a mama wychowała nas.
Kinga, moja starsza siostra, wyszła za mąż pięć lat przede mną i we wszystkim naśladowała mamę. Skończyła pedagogikę, urodziła dwoje dzieci i zamieniła swój dom w wzór porządku. Gdy u niej bywałam, wszystko tam wrzało: dzieci zadbane, dom lśnił, na stole świeże ciasto. Po ślubie też marzyłam o takiej rodzinie. Chciałam być idealną żoną, robić wszystko sama. Ale Marek, w przeciwie leśmie do mojego ojca czy szwagra, nie zarabiał dużo. Często wracał późno, ale jego pensja nie pokrywała wszystkich potrzeb. Pocieszałam go, mówiąc, iż jest utalentowany i kiedyś zrobi karierę. A sama kręciłam się jak wiewiórka w kołowrotku.
Marek nie pomagał w domu. Przed ślubem mieszkał z rodzicami, a jego mama, Elżbieta, chroniła syna przed „babskimi” sprawami. Według niej mężczyzna powinien naprawiać, remontować i dźwigać ciężary. Ale Marek miał przepuklinę, więc i tego nie robił. Przez osiem lat zrobiliśmy jeden remont, i to z ekipą. Ja zaś harowałam, żeby wszystko było idealne: sprzątałam, gotowałam, prałam, prasowałam. Chciałam być tą „dobrą żoną”, ale siły uciekały z każdym dniem.
Dwa lata temu urodziłam drugie dziecko. Ciąża i poród były trudne, ledwo się ruszałam, ale Marek, zamiast być moją podporą, zaczął marudzić. Drażniła go niesmaczna zupa, nie wyprasowana koszula, kurz na półkach. Ja, wykończona, z niemowlęciem na rękach, starałam się ciągnąć dalej. Mama i teściowa wtórowały, iż nie robię nic szczególnego — to zwykła rola kobiety. Wierzyłam im, choć w środku rosło uczucie, iż tonę pod ciężarem ich oczekiwań.
Wszystko zmieniło się, gdy mój siedmioletni syn, Bartek, odmówił sprzątania zabawek, mówiąc: „To babskie, mama posprząta”. Powtórzył słowa ojca. Wtedy coś we mnie pękło. Gdybym była w innym nastroju, może machnęłabym ręką, ale wtedy zalała mnie fala wściekłości i rozpaczy. Krzyczałam, płakałam, nie mogąc się zatrzymać. To nie była histeria — to był krzyk duszy zmęczonej byciem niewidzialną. Opanowałam się dopiero po godzinie, ale zrozumiałam: tak dalej być nie może.
Wieczorem postanowiłam porozmawiać z Markiem. Chciałam wytłumaczyć, jak mi ciężko, jak dusię się bez jego pomocy. Nie prosiłam, żeby wziął wszystko na siebie — tylko by podzielił obowiązki: zrobił zakupy, posiedział z dziećmi, żebym mogła wziąć prysznic, posprzątał raz w tygodniu. Ale przerwał mi: „Z czym nie dajesz rady? Z dziećmi? Z gotowaniem? Ja cię utrzymuję, a ty chcesz, żebym robił twoją robotę? A ty co będziesz robić — leżeć na kanapie?” Jego słowa ciąły jak nóż. Nie usłyszał mnie, nie chciał zrozumieć. Na koniec rzucił: „Ja bez ciebie sobie poradzę, a ty bez mnie — nie”. Cóż, zobaczymy.
Od tamtego dnia postanowiłam: dość. Wróciłam do pracy na pół etatu. Wcześniej uczyłam angielskiego, teraz znów się tym zajęłam. W domu zaczęła się zimna wojna. Przestałam biegać za Markiem: nie gotowałam dla niego, nie prałam, nie prasowałam jego rzeczy. Gotowałam tylko dla siebie i dzieci, prałam ich ubrania. Chciał żyć beze mnie? Niech spróbuje. Mama i siostra odmówiły pomocy z dziećmi, oskarżając mnie o niszczenie małżeństwa. „Co za głupota — nie nakarmić męża! On ma rację, sama jesteś winna. Pracowałaś, prowadziłaś dom i nic, żyjesz”, powtarzały. „Jesteś kobietą, znosisz, to twoja dola”, dodała mama. Dla niej to była norma, dla mnie — upokorzenie.
Pomogła przyjaciółka Agnieszka, z którą pracowałyśmy w szkole. Zgodziła się opiekować młodszym dzieckiem, gdy prowadziłam lekcje. Bartek już mógł sam zostać w domu. Tak żyjemy od dwóch miesięcy. Nie wrócę do poprzedniego życia, gdzie byłam służącą. To trudne, ale nie chcę do końca dni być maszyną do sprzątania i gotowania. Bartka już nauczyłam porządku, młodszego wychowam tak, by nigdy nie dzielił obowiązków na „męskie” i „damskie”. Mam nadzieję, iż Marek się opamięta. jeżeli nie — jestem gotowa na rozwód. Lepiej być sama niż niewidzialną we własnym domu. Moja dola to nie zadowalanie innych, ale życie z godnością.