W salce dyżurnej panowała niezwykła, brzęcząca cisza. Starsza położna, Zofia Władysławowa, siedziała z załzawionymi oczami, wpatrując się w pusty kubek. Kilka kolorowych kubków z zimną kawą stało tu i ówdzie, jakby porzucone w pośpiechu.
Ale najstraszniejsze nie było to. Najstraszliwszy był stół. Ten sam stół, który zawsze lśnił idealnym porządkiem — starannie ułożone teczki, długopisy, spinacze, wszystko w linijkę. Stół, za którym siedziała legenda — Bogumił Stanisławowicz, nasz Staszek. Dziś był nie do poznania. Jego biurko zawalone było podeptanymi papierami, zapisanymi historiami porodów, zmiętymi maseczkami, opakowaniami po lekach, plastikowymi kubeczkami, jakimiś wstążkami, gazikami…
Sam Staszek siedział ze spuszczoną głową, wpatrzony w pustkę. Jego dłonie drżały — te same dłonie, które latami czyniły cuda na sali operacyjnej. Szerokie, ciężkie, z krótkimi palcami, niepozorne, a jednak magiczne. Właśnie tymi rękami ratował matki, wyciągał dzieci, gdy wydawało się, iż nie ma już nadziei. Nigdy… nigdy wcześniej nie widziałam, by te dłonie drżały.
— Skarga przyszła… — szepnęła mi Zofia Władysławowa, przyciskając usta do mojego ucha. — Ktoś ważny, z góry. Kierownictwo wrzeszczało — niby emeryt, ile można. Koniec — jej głos się załamał. — Powiedzieli: „Na emeryturę”.
…Ponad dwadzieścia lat temu.
Dopiero co skończyłam staż. Razem z Markiem, moim kolegą z roku, mieliśmy pierwszą dyżurkę. Poród — piąty, dziecko w położeniu poprzecznym, czasu w palcach. Wyczuwam główkę, ale jest z boku, ledwo sięgam. Marek trzyma brzuch, próbuje ustabilizować pozycję. Oboje mokrzy od potu, ręce ślizgają się, serce w gardle…
I wtedy wszedł on — Staszek. Bez pośpiechu, spokojnie naciągnął rękawiczki. Jednym ruchem, lekko i precyzyjnie, jak dyrygent biorący nutę, przez pęcherz płodowy namacał nóżki dziecka i — na jednym parciu wyciągnął je, na drugim już trzymał noworodka w dłoniach. Dziewczynka. Zaraz zapłakała. Żywa.
— Mogło dojść do pęknięcia — powiedział cicho. — Za to odpowiedziałbym ja. Położnictwo nie jest o heroizmie. Jest o wiedzy. Czytajcie książki, młokosy.
I czytaliśmy. Internetu wtedy nie było. Ale był stół Staszka. A pod nim — te same książki, których nie było ani w bibliotece, ani w księgarniach.
…Piętnaście lat temu.
Noc. Przedwczesny poród, masywne krwawienie. Dziecka nie uratowaliśmy… Kobieta na krawędzi, ja — w panice. Stoję w palarni, drżącymi palcami zapalam papierosa. Staszek podchodzi, w milczeniu zabiera go, wylewa moją zimną kawę do zlewu i podaje swój termos.
— To ziołowa mieszanka. I miód z Podhala. Pewna kobieta przynosi mi go co roku. Pij powoli. I spróbuj się przespać. Przyzwyczaj się. Tak tu jest. jeżeli będziesz serce rwać na każdym przypadku — nie dożyjesz następnej zmiany.
Położyłam się. Nakrył mnie kocem, zgasił światło i cicho zamknął drzwi.
…Dziesięć lat temu.
Już sama byłam starszym lekarzem na dyżurze. Staszek został po pracy, zagłębiony w raporcie, przyszedł się pożegnać. Na sali porodowej — parcia, słaba dynamika, główka wysoko. I nagle — bradykardia. Dziecko umiera. Do cesarki nie zdążymy. Decyzja — wysokie kleszcze.
Podaję znieczulenie, ale łyżki nie chcą się złączyć. W głowie pustka. Puls w skroniach, dłonie lodowate. A za plecami — cichy głos:
— Zdarza się. Odsuń się na chwilę…
Kiedy zdążył się wysterylizować? Delikatnie mnie odsunął, poprawił dłońmi. Jest — kleszcze zwarte. Kontynuuję. A on tylko stoi obok. Wspiera. Potem mówi:
— No to jadę. Znów się zaciągnąłem. Do jutra.
…Trzy lata temu.
— Widzisz tę różę? — mówi, poprawiając okulary. — Była martwa, a teraz ma metr wysokości. I ten kolor! Delikatnie żółta z pomarańczowymi brzegami. Widziałaś, jak może kwitnąć życie?
Siedzimy w jego ogródku. Tam, gdzie jest teraz jego raj. Gdzie wiśnia owocuje już trzeci rok. Gdzie lepi pierogi z wiśniami, z cienkim ciastem, we własnych dłoniach.
— Szkoda, iż wyjeżdżasz. Wnuki zabieram na dwa miesiące. A ty… — patrzy, a w jego oczach nie ma ani bólu, ani żalu. — No jasne, iż tęsknię. Ale teraz śpię. Wyobrażasz sobie? Śpię jak normalny człowiek. Pierwsze miesiące budziłem się w panice — myślałem, iż wezwanie. Potem nie mogłem zasnąć, bo nie wiedziałem, jak to się robi. A teraz… teraz żyję. Oddycham. I może po raz pierwszy rozumiem, co to znaczy być po prostu człowiekiem. Nie lekarzem. Tylko dziadkiem. Z różami. Z wnukami. Z domem.
Milczy, wstaje. I przechodząc obok krzewu, niezauważalnie strąca zżółknięty liść. Jednym ruchem, dwoma palcami. A róża choćby się nie poruszyła. Tylko słońce musnęło jej płatki. I stało się jasne — jego dłonie wciąż pamiętają, jak ratować. Tyle iż teraz ratują ciszę. I ogród. I życie.