Kiedy choroba wystawia miłość na próbę: jak zrozumiałam, iż nie ten wybrany

newsempire24.com 5 dni temu

Choroba zawsze jest ciężka, ale jeszcze trudniej znosi się ją, gdy obok ciebie stoi ktoś, kto powinien być wsparciem, a okazuje się obojętnym widzem. Tak właśnie się poczułam, gdy w najcięższym momencie zostałam sama ze swoją słabością, a mój mąż, Jakub, zamiast pomóc, włączył telewizor i wygodnie rozsiadł się na kanapie. Leżałam z gorączką sięgającą czterdziestu stopni, dłońmi drżącymi sięgałam po filiżankę, a on, nie odrywając wzroku od ekranu, choćby nie zapytał, czy potrzebuję wody. choćby zwykłe „Jak się czujesz?” nie padło z jego ust.

Pochodzę z małego miasteczka pod Lublinem, gdzie w rodzinie zawsze dbaliśmy o siebie nawzajem. Mama i tato trzymali się za ręce choćby na starość. jeżeli ktoś zachorował, cały dom zamieniał się w mały szpital. Gorąca herbatka z miodem, kompresy, rosół – wszystko było pod ręką. Myślałam, iż wszędzie tak powinno być. A teraz leżałam jak obca we własnym mieszkaniu. By nie umrzeć z pragnienia, musiałam wstać z łóżka i wlec się do kuchni. A mój mąż? choćby nie mrugnął okiem. Nie z okrucieństwa – po prostu mu to obojętne.

Gdy on chorował – sprawa wyglądała zupełnie inaczej. Budził mnie w środku nocy, żądając termometru, wody, kropli. A ja biegłam. Nie z obowiązku, ale z miłości. Bo tak czułam. Bo tak było dobrze. Wzywałam lekarza, gotowałam kompot, starałam się przygotować coś lekkiego, co nie wywoła mdłości. Byłam przy nim. A on? On potrafił tylko zapytać: „Idziesz dziś do pracy?” A jeżeli odpowiedziałam, iż nie – odwracał się spokojnie i odchodził. Żadnej pomocy, żadnych leków, choćby pytania, czy w domu jest coś do jedzenia.

Próbowałam rozmawiać. Nie raz. Ale każdą rozmowę zamieniał w żart albo obrażał się jak dziecko. Jakoby to ja wymyślałam, przesadzałam, dramatyzowałam. Może i miał rację? – łapałam się na tej myśli. Może jestem zbyt wrażliwa? Ale wtedy znów przypominałam sobie, jak stałam w kuchni, ledwo trzymając się na nogach, a on po prostu przyszedł, postawił brudny talerz w zlewie i wyszedł. Jakbym nie była człowiekiem, ale sprzątaczką.

Więc postanowiłam: będę postępować tak samo. Nie ze złości – ale w nadziei, iż zrozumie. Zachorował – a ja zajęłam się swoimi sprawami. Żadnej herbaty, koca, ciepłego słowa. Natychmiast zaczął jęczeć: boli głowa, nie ma co jeść, nie ma co pić. „W kuchni jest wszystko” – odparłam spokojnie. A on? Nie pojmował, o co chodzi. Biegał między lodówką a mikrofalówką, głośno wzdychał, stękał tak, żeby słyszała cała kamienica, w nadziei, iż ulegnę. Ale nie uległam. Sądziłam – pojmie.

Lecz niestety. Gdy następnym razem zachorowałam, znów mnie zignorował. Leżałam w gorączce, z bolącymi stawami, a on przeszedł obok, choćby nie spojrzawszy. Spróbowałam znów porozmawiać. Przypomniałam mu, jak przez lata opiekowałam się nim, i jak tylko raz postąpiłam inaczej. A on na to: „Ty wtedy o mnie nie dbałaś, to teraz niczego nie wymagaj”. Wystarczyło. Jeden przypadek przekreślił lata troski. Wtedy zrozumiałam: on nie potrafi docenić. Nie pamięta dobra. Widzi tylko to, co mu niewygodne.

Wybuchłam. Czułam się źle, ale we mnie wszystko wrzało. Powiedziałam wszystko, co się w mnie zebrało. Wszystko, co tłumiłam. A on się obraził. Obraził! Nie ja, porzucona w chorobie, nie ja, bez choćby moralnego wsparcia – on, wielki, potężny mężczyzna, którego nie pogłaskano w odpowiedniej chwili.

Chyba się pomyliłam. Bardzo. On nie jest tym, z kim chciałabym się zestarzeć. Nie ten, kto poda wody w ostatniej chwili. Nie ten, kto stanie się podporą. A ta myśl boli o wiele bardziej niż każda choroba.

Idź do oryginalnego materiału