Kiedy Bóg zjawia się bez zapowiedzi

twojacena.pl 1 dzień temu

Kiedy Bóg przychodzi bez pukania

Zdarzyło się to w lutym, jednego z tych długich wieczorów, gdy zima jakby specjalnie przeciąga ciemność, by wystawić ludzką wytrzymałość na próbę. Mąż poszedł na nocną zmianę, a ja z dwuletnim synkiem Jasiem zostaliśmy sami w wynajmowanym mieszkaniu na obrzeżach Kielc. Jak zwykle próbowałam go ułożyć do snu — bezskutecznie. Malec marudził, wiercił się, aż w końcu się poddałam, pozwalając mu jeszcze chwilę się pobawić, a sama poszłam do kuchni — zaparzyć sobie herbaty.

Nie zdążyłam choćby dotknąć drzwi szafki, gdy zza ściany rozległ się pisk i chrypliwy, gwałtowny kaszel. Zamarłam. Rzuciłam się do pokoju — Jaś stał na środku, wrzeszczał wniebogłosy, dławiąc się przy tym.

— Gdzie cię boli?! Jasiek, synku, co się dzieje? — padłam przed nim na kolana, chwytając go za ramiona, oglądając, szukając choćby śladu przyczyny.

Tylko płakał i kaszlął, kaszlął, aż zrozumiałam: coś połknął. Próbowałam otworzyć mu buzię, ale zaciskał zęby coraz mocniej, a w jego oczach malował się strach.

Miałam zaledwie dwadzieścia lat. Dziewczyna, która jeszcze wczoraj nie umiała ugotować żurku. A teraz — na rękach umierał jej syn. Jego twarz zaczynała sinieć, łapał powietrze ustami. Rzuciłam się do telefonu. Palce drżały jak osika, gdy wykręcałam „999”. Cisza. Żadnego sygnału. Tylko głuche, martwe milczenie. Próbowałam raz, drugi, trzeci — telefon milczał.

Nie mieliśmy komórek. Dopiero co się pobraliśmy, wynajmowaliśmy tę klitkę, ledwo wiążąc koniec z końcem. Przycisnęłam Jaśka do piersi i zaczęłam szlochać na głos, zapominając o wszystkim. W głowie miałam tylko jedno: «Boże, proszę, pomóż!» Nie umiałam się modlić, nie znałam słów. Ale w tej chwili rozmawiałam z Bogiem. Jak z kimś bliskim. Prosiłam. Błagałam.

I nagle… ktoś zapukał do drzwi.

Pobiegłam otworzyć, choć wiedziałam, iż to nie mąż. Za drzwiami stał obcy mężczyzna, około trzydziestu pięciu lat. Wysoki, zmęczony, o łagodnych oczach.

— Dobry wie… — zaczął, ale urwał, widząc moją twarz. — Co się stało?

Nie wiem dlaczego, ale zaczęłam mówić. Wszystko. Od początku do końca. Słuchał nie dłużej niż minutę, po czym bez słowa odsunął mnie i wszedł do środka.

Szłam za nim jak we śnie. Ukucnął przed Jaśkiem, coś szepnął, i — jakby cudem — mój syn ucichł. Po chwili odwrócił się do mnie i, otwierając dłoń, pokazał małą czarną koralik.

— To pani synkowi blokowało oddech — powiedział spokojnie. — Połknął ją, ale utknęła płytko. Szczęście, iż byłem w pobliżu.

Dopiero wtedy przypomniałam sobie: tak, zerwałam kiedyś sznurek starych korali. Zebrałam, jak myślałam, wszystkie… Tylko ten jeden, najmniejszy, przeoczyłam.

Mężczyznę nazywano Marek. Okazał się pediatrą. Wracał z dyżuru, a tuż pod naszym blokiem jego samochód nagle stanął. Nie wiedząc, co robić, postanowił zapytać o telefon — domofonu nie było, więc zapukał do pierwszych drzwi. Naszych.

Jak się później okazało, telefony nie działały w całej klatce — awaria linii. Ale Marek, po filiżance herbaty, którą w końcu go poczęstowałam, wyszedł na podwórko i… auto zapaliło za pierwszym razem. Jak gdyby nigdy nic.

Często teraz myślę: to przypadek? A może jednak pomoc z góry?

Teraz chodzę do kościoła. Stawiam świeczkę za zdrowie sługi Bożego Marka. I patrząc, jak Jaś, już duży, uśmiecha się do mnie ze szkolnych zdjęć, wiem jedno: Bóg naprawdę słyszy. Czasem — choćby bez modlitwy.

Idź do oryginalnego materiału