Kiedy autobus się zepsuł, życie nabrało tempa

twojacena.pl 4 godzin temu

Kiedy autobus się zepsuł, a życie – przeciwnie, ruszyło z kopyta

Maria Nowak wracała z działki z wnukami. Sierpniowe słońce prażyło niemiłosiernie, dzieci marudziły, a autobus, nie wytrzymując upału, nagle stanął w środku drogi. W środku zrobił się harmider – ludzie narzekali, wachlowali się gazetami i złorzeczyli kierowcy. Maria patrzyła na swoich zmęczonych wnuków i wiedziała jedno: czekanie na następny autobus to tortura. Trzeba dzwonić po syna. Właśnie wyciągnęła telefon, gdy nagle zatrzymał się obok samochód. Szyba po stronie kierowcy powoli się opuściła. Maria zajrzała do środka – i zamarła.

Ale ta historia zaczęła się długo przed tym upalnym dniem…

Maria wychodziła za mąż nie z miłości, nie dla pieniędzy – tylko z konieczności. W wieku dwudziestu pięciu lat w jej rodzinnej wsi uchodziła już za „starą pannę”. Wtedy pojawił się Władysław – wiejski złota rączka, z talentem do napraw, ale i słabością do kieliszka. Rodzice namawiali, koleżanki dawno miały dzieci… W końcu się poddała.

Na początku jakoś tam się układało. Ona starała się pokochać męża, on specjalnie się nie starał, by być kochanym. Małżeństwo gwałtownie zamieniło się w sąsiedztwo pod jednym dachem. Potem urodził się syn Piotr, a dwa lata później – córka Kasia. Gdy pojawiły się dzieci, Władysław dał się ponieść. Najpierw pracował po wsiach – miał ręce pełne roboty, ludzie płacili, co kto mógł: jedzeniem, złotówkami. Ale gdy tylko przeprowadzili się do miasta do odziedziczonego mieszkania – wszystko poszło na opak.

Władysław nie potrafił utrzymać pracy: raz fabryka, raz targowisko, raz warsztat – wszędzie tylko na chwilę. Marii przyszło zatrudnić się jako przedszkolanka, żeby tylko jej dzieci miały gdzie być. Pieniędzy wciąż brakowało. Dziewięćdziesiąte, bieda, beznadzieja… Chatę na wsi dawno sprzedali. A mąż nie omieszkał przypominać: mieszkanie jest jego, więc jeżeli co – niech sobie sama szuka, gdzie iść.

Ale iść było nie gdzie. Maria trwała – dla dzieci. Miłości do męża nie było ani grama, tylko gorycz i rozczarowanie. Z czasem jednak coś się zmieniło. Znalazła pracę w kadrach, zaczęła zarabiać. Władysław kręcił się po warsztatach. Na jedzenie starczało, ale szczęścia nie przybyło.

Gdy syn poszedł do technikum, a córka miała ledwie czternaście lat, Władysława zabrakło. Zawał. Maria oczywiście popłakała – ale bez dramatu. Dla niej na zawsze pozostał obcym człowiekiem. Pogrzecssałowala męża i została sama z dziećmi. Miała wtedy zaledwie 45 lat, ale czuła się jak staruszka. Ani miłości, ani marzeń, ani nadziei.

Oddała się dzieciom. Nie wtrącała się w ich życie, nie zadawała natrętnych pytań. Wiedziała przecież, co to znaczy – żyć z kimś, kogo się nie kocha. choćby wnuków nie wypytywała – rozumiała, iż wszystko przyjdzie w swoim czasie. Ale gdy Piotr i Kasia znaleźli swoje drugie połówki, pobrali się i w końcu podarowali jej wnuki – serce Marii wypełniła prawdziwa radość.

Dzieci troszczyły się o matkę, a ona często opiekowała się wnukami. Ze składek rodzinnych kupili babci działkę, i Maria każde lato spędzała tam z dziećmi – w ciszy i spokoju.

Życie potoczyło się ustabilizowanym torem. Bez wzruszeń, bez emocji. I Maria pogodziła się z tym, iż swoją szansę na kobiece szczęście dawno przegapiła. Często próbowała przypomnieć sobie coś dobrego z małżeństwa – i nie potrafiła. Przecież od początku wyszła za mąż bez miłości…

Aż przyszedł ten dzień. Wracali z działki. Autobus się zepsuł. Słońce lało się z nieba, dzieci marudziły. Maria wyjęła telefon, by zadzwonić do syna. I wtedy zatrzymał się samochód.

Za kierownicą – mężczyzna w jej wieku. Otworzył okno, spojrzał na autobus i zapytał:

– Awaria?

– Niestety… Straszny upał.

– Z dziećmi jedziecie?

– Tak. Już chciałam dzwonić, żeby nas odebrał.

– Do miasta?

– No…

– Podwiozę. Nie dyskutujcie. Nie stoimy tu w skwarze.

Najpierw Maria chciała odmówić, ale w końcu przytaknęła – i dobrze zrobiła. Mężczyzna przedstawił się jako Roman. Był wdowcem, też miał wnuki, pracował jako inżynier, a gospodarstwo domowe prowadził sam.

Maria nagle poczuła coś, czego nigdy nie znała. Drżenie. Zawstydzenie. A może to były te „motyle w brzuchu”, o których czytała w książkach, ale nie wierzyła, iż istnieją.

Gdy dojechali na miejsce, Roman, widząc torby, pomógł jej zanieść je pod drzwi. Maria zaprosiła go na herbatę. dzieci bawiły się w pokoju, a oni siedzieli w kuchni i rozmawiali. O życiu, przeszłości, dzieciach. Czas minął niepostrzeżenie. Dopiero gdy syn przyjechał po wnuki, Maria zorientowała się, jak gwałtownie zleciał wieczór. Roman pożegnał się, zawstydzony wyszedł. I… nie wymienili się numerami.

Uświadomiła to sobie, gdy została sama. Serce ścisnęło się z nagłej tęsknoty. Było jej choćby wstyd – jak to, w jej wieku… A jeżeli on tylko z grzeczności został i już nigdy się nie pojawi?

Minęło kilka dni. Maria zaczęła sobie wmawiać, żeby o tym zapomnieć. To tylko przypadek. Ale pewnego wieczoru, gdy nalewała sobie herbatę i szykowała się do serialu, rozległ się dzwonek do drzwi.

W progu stał Roman. Z bukietem mieczyków i pudełkiem sernika.

– Przepraszam, iż bez zapowiedzi… Ale nie wziąłem numeru. A nie mogłem zapomnieć.

Maria patrzyła na niego i uśmiechała się przez łzy.

– Tak się cieszę, iż przyszedłeś.

I choć miała już pod sześćdziesiątkę. Choć włosy siwe, a kolana wieczorem bolą. Po raz pierwszy w życiu poczuła się prawdziwą kobietą – kochaną, ważną, potrzebną.

Tak już bywa. Kiedy autobus się psuje, a serce – przeciwnie, zaczyna działać. Kiedy życie, po latach bólu i rozczarowań, nagle daje szansę – na miłość. Prawdziwą, dojrzałą, cichą jak letni wieczór.

I jeżeli myślisz, iż to już koniec – poczekaj. Najważniejsze może być jeszcze przed tobą.

Idź do oryginalnego materiału