Kanion Cotahuasi cz. 1

adamaswtrasie.blogspot.com 11 miesięcy temu
Bywając w Dzikich (choć nie tylko) Krajach staram się, zwłaszcza podczas którejś z kolejnych wizyt oprócz miejsc turystycznych odwiedzać także takie mniej znane, lokalne, bardziej parchate. Bywa, iż czasem na głowę pokonują bardzie znanych konkurentów (a czasem oczywiście nie; trzeba przekonać się samemu). Grunt, iż nie ma tam tłumów turystów.
Tym razem na celownik wzięliśmy Kanion Cothauasi – jeden z najgłębszych (o ile nie najgłębszy; naukowcy nie mogą się zgodzić w jaki sposób zmierzyć głębokość) kanionów Świata.
Panorama Kanionu Cotahuasi
Tak, wiem – nie jest zbyt znany, w przeciwieństwie do sąsiedniego, zwącego się Colca. Tam organizowane są wyprawy, spływy, trekkingi... Może nie na wielką skalę, ale zawsze. Zresztą inni naukowcy uważają, iż to właśnie Colca jest najgłębszy na Świecie, oba zaś są ze dwa razu głębsze od słynnego kanionu Colardo w USA (i nie wiem ile od najgłębszego europejskiego kanionu rzeki Tary, leżącego w Czarnogórze). Kanion Colca ma tę przewagę, iż jest kilka godzin bliżej od Arequipy od Cotahuasi, ale bądźmy szczerzy: to niewielka różnica. W każdym razie wsiedliśmy wieczorem w rejsowy autokar i trochę po północy byliśmy już na miejscu. O ile mnie pamięć nie myli po jakichś siedmiu godzinach.
Kanion Cotahuasi
Dworzec w Cothauasi, położony tuż obok areny do walk byków (starożytny ten rytuał przypłynął tu razem z konkwistadorami i zakorzenił się na dobre) nie był przesadnie imponujący. Do centrum było stąd kilkanaście minut piechotą – pustą drogą. Była noc, a miasteczko nie było turystyczną mekką. Oczywiście, w dzień można było na przykład wypożyczyć sobie quady by pojeździć po okolicy, był też jeden sklepik pełniący funkcję punktu informacji turystycznej (pan tam urzędujący na wieść, iż jesteśmy z Polski od razu pochwalił się, iż zna inżyniera Malinowskiego, twórcę kolei andyjskiej i peruwiańskiego bohatera narodowego; jakoś tak tylko Niemcy i niektórzy Polacy o Polakach się źle za granicą wypowiadają, tak, to jesteśmy postrzegani całkiem dobrze), ale w nocy? No w nocy nikogo i niczego. Mimo to udało się znaleźć hotel – o dziwo o standardzie niemal południowoeuropejskim – tylko nie było robali. Peruwiańskie trzy gwiazdki, cymes.
Hotelowy dziedziniec
W każdym razie – kanion okazał się miejscem czarownym – postaram się wrzucić tu sporo zdjęć, choć oczywiście nie oddadzą one ogromu tej naturalnej formacji. Choć oczywiście europejski turysta, przyzwyczajony do tego, iż chucha się na niego i dmucha może poczuć się rozczarowany. Transport publiczny przygotowany jest pod potrzeby miejscowych, turystycznego właściwie nie ma (jedyna opcja to nieliczne taksówki), zaopatrzenie zapewnia kilka niewielkich sklepików ze wszystkim i niczym (wspaniałe to jest, każdy sobie może sklepik założyć), zaś jeżeli chodzi o restauracje – to są typowo peruwiańskie. Parchate i serwujące głównie ryż z kurczakiem – czyli najtańsze dania. Cóż, na biednej prowincji je się to co jest, więc różnego rodzaju niejadki i wegetarianie mają utrudnione życie. W miasteczku są też dwie pizzerie, ale – to już całkiem piękna sprawa – serwują tylko pizzę mrożoną. W jednej możliwe jest skomponowanie własnego placka, bo mają podkłady z ciasta mrożonego w stanie surowym, druga, położona w malowniczych uliczkach ma tylko gotowe kupne zestawy. Takiej pizzy w lokalu jeszcze nie jadłem, przyznam się szczerze.
Widok z miasteczka na kanion
Cotahuasi nocą
Wyspani i najedzeni ruszyliśmy zwiedzać miasteczko. gwałtownie nam poszło, Cotahuasi leżało na brzegu głębokiej rozpadliny, więc trudno było odejść gdzieś daleko – złapaliśmy więc taksówkę i dwa dni jeździliśmy z miejscowym chłopakiem, który swoim niewielkim samochodzikiem dokonywał cudów zręczności – asfalt widziały tu tylko główne drogi – a raczej droga prowadząca w stronę Arequipy. Pozostałe trakty były w miarę utwardzone, nie można powiedzieć, ale jazda nimi w porze suchej mogła przyprawić o pylicę. Co jakiś czas krętymi serpentynami jeździły beczkowozy polewając piasek – tak, byliśmy w porze suchej. Oczywiście, miejscami choćby taka droga się kończyła, zaczynały się wyboje, albo choćby zwykłe ścieżki, pamiętające jeszcze czasy prekolumbijskie (był to element inkaskich Qhapaq Nan, królewskich dróg, wpisanych na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO).
Qhapaq Nan
Tak więc nasz taksówkarz zabrał nas do nieodległego wodospadu Sipia – mimo pory suchej wyglądał imponująco.
Wodospady Sipia
Podjechaliśmy też do nieodległej wioski Pampamarca – między innymi by wspiąć się na stromą skałę by podziwiać miejscowy Kamienny Las. Cóż, pisałem, iż pod wulkanem w Arequipie odniosłem lekką kontuzję, a ze złamanym palcem u stopy ciężko byłoby mi, nie tyle wejść, co zejść, więc zająłem się kontemplowaniem tarasowych pól Pampamarki. Miały one oczywiście pochodzenie prekolumbijskie, czyli uprawiane były bez mała od pół tysiąca lat. No. Może dłużej. Może i od tysiąca. A wyglądały jak te w Azji Południowo-Wschodniej, co tylko potwierdza, iż człowiek w podobnej potrzebie wpada na podobne pomysły. Choć oczywiście Teoretycy Starożytnej Astronautyki mogą mieć odmienne zdanie.
Pampamarca
Pola tarasowe Pampamarki
Niestety, nasz kierowca miał do załatwienia swoje, prawdopodobnie ważne sprawy, i po powrocie z Pampamarki zostaliśmy bez podwodu. Cóż było robić – poszliśmy na pekaes i liczyliśmy na łut szczęścia. Już kiedyś – o czym pisałem przy okazji wizyty w innym, mikroskopijnym, kanionie – nam się udało. Tym razem czekaliśmy i czekaliśmy. Na szczęście na niedalekim boisku odbywały się zawody sportowe – dziecięcy turniej piłki nożnej. A to znaczyło, iż zawsze można było kogoś spotkać.
Zabawa taneczna na corridzie
Idź do oryginalnego materiału