Gdy tylko wjechałam do Bristolu, od razu zorientowałam się, iż to miasto jest moje. Chodzi mi o ten szczególny rodzaj atmosfery, która wydaje się promieniować z każdego zaułka i każdej fasady. Miałam wprawdzie zamiar jedynie zajrzeć na chwilę, ale okazało się ze Bristol prędko mnie nie wypuści.
Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to eksplozja kolorów. Kamienice wzdłuż wzgórza na nabrzeżu, wyglądały jak pudełko pasteli – każda ściana w innym odcieniu różu, błękitu, żółci i zieleni. Czysta euforia w budowlanej formie. Pomyślałam sobie: „Tu chyba malarze mają eldorado, a farby muszą być super tanie”. Jednak to nie żadna przypadkowa malowanka – to styl życia. Taki Bristol po prostu jest: kolorowy, odważny, trochę niesforny.
Zaczęłam spacer od serca miasta – katedry. I tutaj muszę przyznać, iż jak na miejsce sakralne, jest ono podejrzanie fascynujące. Katedra w Bristolu jest dla wszystkich i serdecznie wita wszystkich, bez względu na wiarę lub pochodzenie. Odwiedzający są zaproszeni do doświadczenia piękna i różnorodnego życia tego miejsca, które stoi w sercu Bristolu od prawie 900 lat. Zamiast zwykłych gotyckich zimnych murów, które zwykle szepczą „idź precz, człowieku, tu się modlą”, ta katedra przyciągała wzrok subtelnie, jakby mówiła: „Chodź, zobacz, mam ci coś do pokazania”. A miała! Niesamowite witraże, których światło zdawało się mrugać do mnie porozumiewawczo, oraz architekturę, która budziła respekt, ale nie odpychała. Katedra opowiada też fascynujące historie – od św. Jordana z Bristolu (tak, Bristol ma świętego!), po święcenia pierwszych kobiet-kapłanek w 1994 roku.
Może to sprawka bristolskiego klimatu – ale choćby poważne rzeczy tutaj wydają się bardziej przyjazne. Nieopodal stoi SS Great Britain, statek tak imponujący, iż aż zaczęłam podejrzewać, iż ktoś go zbudował specjalnie na potrzeby turystów. Ale nie. To pływający cud inżynierii z XIX wieku, pierwszy statek z metalowym kadłubem, napędzany śrubą i największym pod względem mocy silnikiem parowym. Ten olbrzym wygląda jakby gotów był natychmiast wyruszyć na kolejną wyprawę. Wyobraziłam sobie, jak kapitan w meloniku i marynarze w pasiastych koszulach manewrują nim po rzece Avon – pewnie mieliby sporo do opowiedzenia o burzach i dalekich portach. Zajrzałam do środka i przepadłam na dobre, śledząc ciasne kajuty i imponujący mechanizm napędowy, który sprawił, iż statek wyprzedzał swoją epokę.
A skoro już o wodzie mowa – spacer po nadbrzeżu to kolejna rzecz, której w Bristolu nie można sobie odmówić. Trafiłam do M Shed – muzeum, które niby niewinnie opowiada historię miasta, ale robi to tak, iż człowiek nie zauważa, kiedy mija kilka godzin. Bristol nie wstydzi się swojej przeszłości, opowiada o handlu, żegludze, ale też o mrocznych rozdziałach, jak niewolnictwo. Jednak w tym wszystkim jest jakaś odwaga, miasto nie ucieka od tego, kim było, ale patrzy z pewnością w przyszłość.
Zajezdnia tranzytowa z lat 50., pierwotnie nazywana M Shed, na historycznym nabrzeżu Bristolu została przekształcona w muzeum, prowokując do myślenia i zabawny. Nie jest to sztywne muzeum po którym się chodzi i ziewa. O nie. M Shed pokazuje historię miasta od czasów prehistorycznych do XXI wieku.
Historie o Bristolu opowiadają eksperci i społeczności z całego miasta – to ciągły proces. Piękne zbiory, dzieła sztuki i archiwa również odgrywają istotną rolę w ożywianiu tych historii. Oryginalne eksponaty robocze na nabrzeżu obejmują parowce, pociągi i dźwigi, którymi można pływać, a choćby jeździć w niektóre dni w roku. To muzeum angażuje w naprawdę kapitalny sposób.
No, a murale w Bristolu…. Na ścianach kamienic, pod wiaduktami, na sklepach – sztuka uliczna to tu nie akt buntu, ale środek wyrazu. Jakby cała ta miejska przestrzeń miała coś do powiedzenia. Oczywiście, nie można wspomnieć o bristolskich muralach, nie wspominając Banksy’ego. Tak, to tu się zaczęło! Ale nie tylko Banksy – można zobaczyć tutaj murale wielu szanowanych artystów pracujących w tej technice. Każdy skrawek ściany zdaje się być płótnem, na którym artyści wyrażają swoje marzenia, frustracje, żarty. Są choćby murale 3D, do oglądania których, używa się okularów 3D, jak w kinie. Można spotkać ogromne wizerunki słynnych osób jak Johna Lenona, królowej Elżbiety, czy Grety Thunberg. Artyści poruszają mnóstwo ważnych tematów poprzez swoje murale, ale są też takie „mniejszego kalibru”, jak przedstawienie mewy, która zdaje Ci się przypatrywać, przekrzywiając głowę jakby zastanawiała się: „a Ty, co się tak na mnie gapisz?”.
Wieczorem usiadłam w jednej z tutejszych kawiarenek, z widokiem na bajkowy most wiszący Clifton, rozmyślając, jak to miasto mnie oczarowało. Czy to kolory? Historia? Ludzie, którzy uśmiechają się na ulicy, jakby cieszyli się, iż jestem? Nie wiem. Ale wiem jedno – Bristol ma w sobie coś, czego nie da się zapomnieć. I jeżeli nie uważacie, iż kolory, statki i murale są warte zobaczenia, to tylko dlatego, iż jeszcze nie byliście w Bristolu. Uwierzcie mi, to miasto znajdzie sposób, by Was przekonać.
Wojażerka