Adam wsiadł do samochodu, gotów wyjechać z pracy, gdy niespodziewanie zadzwonił telefon. Numer był nieznany. Niechętnie nacisnął zieloną słuchawkę.
— Słucham. Kto mówi?
— To ja… Cześć — odpowiedział kobiecy głos, którego nie rozpoznał.
— Kto to “ja”? — spiął się. — Proszę się przedstawić!
Chwila ciszy. Potem ledwo słyszalny szept:
— To ja… Twoja mama.
Adam zdrętwiał. Palce zacisnęły się na kierownicy, serce zaczęło bić głośniej.
— Co za bzdury? Moja matka odeszła dwadzieścia dziewięć lat temu!
— Nie… Jestem Krystyna… Urodziłam cię. Adamie, to naprawdę ja…
Rozłączył się. Krew pulsowała w skroniach, dłonie były wilgotne. Miał wrażenie, iż ktoś otworzył drzwi do przerażającej przeszłości, którą próbował pogrzebać na zawsze.
Kilka minut później telefon znów zadzwonił. Ten sam numer.
— Nie chcę cię słuchać — powiedział twardo. — Nie mam matki. Kobieta, która mnie urodziła, zostawiła mnie, gdy miałem dziewięć lat. Od tamtej pory jestem sierotą.
— Błagam… Daj mi pięć minut. Tylko tyle.
— Po co? Żeby usłyszeć kolejne kłamstwa?
— Po prostu się spotkajmy. Jeden raz. Wszystko wyjaśnię.
Adam nie chciał. Ale wiedział — nie da za wygraną. Znajdzie jego adres, pojawi się pod domem, przestraszy żonę, córki.
Dwa dni później spotkali się w parku na obrzeżach Łodzi.
Krystyna Nowak siedziała na ławce, przygarbiona, postarzała, ale wciąż próbująca zachować ślady dawnej urody. Ręce jej drżały.
— Cześć, Adasiu…
— Adam — poprawił ją chłodno.
Podniosła wzrok — w jej oczach malowała się rozpacz.
— Wiem, zawiniłam… Ale nie miałam wyboru…
Milczał. Przed oczami miał obrazy z dzieciństwa — jej krzyki, rzucanie talerzami, wieczne randki, podczas których zostawiała go samego.
— Zostawiłaś mnie u ciotki Hani. Powiedziałaś: “Wrócę za miesiąc”. A sama uciekłaś do Anglii z jakimś biznesmenem.
— Myślałam, iż nam pomoże… Ale on nie chciał ciebie. A ja…
— Wybrałaś jego. Nie mnie.
Zachlipała cicho.
— Nie mam już do kogo się zwrócić. Mąż nie żyje, jego dzieci mnie wyrzuciły. Nie mam gdzie mieszkać. Jestem zupełnie sama.
— Żal ci siebie? — spytał, lekko przechylając głowę. — A mnie, dziewięcioletniemu, kto miał współczuć?
— Wybacz… Nie wiedziałam, jak prosić. Czekałam, iż sam się odnajdziesz…
— choćby kartki nie wysłałaś. Ani jednej.
Cisza. W końcu Krystyna szepnęła:
— A jednak wyszedłeś na porządnego człowieka…
— Wyszedłem na ludzi dzięki tym, którymi gardziłaś. Ciotce Hani. Mojej żonie. Przyjaciołom. Ale nie dzięki tobie.
Gdy sięgnęła po jego dłoń, odsunął się.
— Nie osądzam cię. Ale jesteś dla mnie nikim. choćby nie wrogiem. Tylko pustką.
— Umieram… — wyszeptała.
— Więc idź do spowiedzi. Ale nie do mnie.
Wstał i odszedł, nie oglądając się za siebie.
I po raz pierwszy od wielu lat poczuł w piersi ulgę. Przeszłość wreszcie go puściła. A życie — toczyło się dalej.
Czasem najcięższe wybaczenie to to, którego udzielamy samym sobie.