Jeszcze nic straconego: czas powraca

newskey24.com 1 dzień temu

**Wszystko jeszcze przed nami: czas, który wraca**

W mroźny listopadowy wieczór w miasteczku Rzeków, przesiąkniętym zapachem wilgoci i opadłych liści, Kacper zatrzymał się przed witryną starego antykwariatu. Zegary, niewielkie i delikatne, z wytartymi tarczami i cienkimi wskazówkami, szeptały o przeszłości. Przypomniały mu dziadków, o dniach, gdy jako chłopiec z zachwytem śledził ruch trybów pod lupą. Kacper patrzył, jak wskazówki wolno posuwają się naprzód, i nagle zrozumiał: nie chce się spieszyć. Nie teraz. Nie tam, gdzie czeka koniec osiemnastu lat życia. Wewnątrz wszystko było już postanowione, ale na zewnątrz — tylko szary deszcz, brudne kałuże i chłód, od którego bolało serce.

Kacper wszedł do sali sądowej z kwadransem spóźnienia. Jego prawie była żona, Kinga, siedziała przy oknie, trzymając dłonie na teczce z dokumentami. Jej twarz była spokojna, ale palce, nerwowo bawiące się rogiem papieru, zdradzały napięcie. Nie patrzyła na niego, nie była zła — po prostu czekała, jakby to nie był koniec ich historii, a zwykłe spotkanie biznesowe. Kacper przypomniał sobie, jak razem składali meble w swoim pierwszym mieszkaniu: kłócili się, śmiali, pili herbatę na podłodze. To wspomnienie ukłuło jak odłamek szkła, więc przełknął je bez słów.

Sędzia była szybka jak wiatr za oknem. Pytania, podpisy, pieczęć — wszystko zajęło mniej niż dziesięć minut. Jakby ich wspólne lata — wakacje, kłótnie, noce pod starym kocem — dało się zamknąć w kilku formalnościach.

Na wyjściu Kinga powiedziała:

— Nie zapomnij potwierdzić dokumentów u notariusza. Dziś.

Kacper skinął głową. Chciał powiedzieć „przepraszam”, ale nie wiedział za co. Chciał powiedzieć „dziękuję”, ale nie znalazł czemu. Zamiast tego wykrztusił:

— Jesteś… piękna.

Spojrzała na niego jak na obcego i odeszła. Jej kroki utonęły w szumie deszczu, a delikatny zapach jej perfum pozostał w powietrzu jak duch ich przeszłości.

Kacper zastygł w pustym korytarzu sądu. Gdyśś zatrzasnęły się drzwi, ktoś zakaszlał, ktoś rozmawiał przez telefon. A on myślał: „To koniec? Czy początek?”

Zamiast do domu pojechał do warsztatu dziadka, w starą część Rzykowa, gdzie czas zdawał się stać w miejscu. Mały pokój z niskim sufitem pachniał olejem i kurzem. Półki uginające się od słoików z śrubkami, pudełek ze sprężynami i starego plakatu o zegarmistrzostwie. Klucz do warsztatu wciąż leżał w jego starej portmonetce, w wytartej kieszonce. Kacper otworzył drzwi, zapalił światło. Lampa mrugnęła, ale rozbłysła, zalewając wszystko znajomym żółtym blaskiem, od którego w dzieciństwie bolały oczy.

Zegar na ścianie tykał, jakby trzymał rytm jego życia. Kacper usiadł przy starym stole, przesunął palcami po chropowatej powierzchni, czując każdą nierówność, każdą rysę. Jego dłonie drżały — nie ze strachu, ale z nagłego uczucia, iż znów mają w sobie cel. Wyciągnął z szuflady stary zegarek, którego nie naprawił wiele lat temu. Rozebrał go, rozłożył trybiki na ściereczce, oddychając skupione. Złożył. Nakręcił. Tik. Jeszcze tik. I nagle — czas znów zaczął szeptać, jakby mówił: „Wciąż tu jestem”.

Następnego dnia wrócił. Potem kolejnego. Po trzech tygodniach wymienił starą tabliczkę na nową: „Warsztat otwarty”. Kartka wisiała na krzywej taśmie, ale trzymała się pewnie, jakby znała swoje miejsce.

Ludzie zaczęli przychodzić. Starsze panie przynosiły zabytkowe zegarki z ostrożną nadzieją w oczach. Mężczyźni z drogimi mechanizmami wchodzili zdezorientowani, jakby awaria zegara zburzyła ich świat. Młodzież podsuwała dziwne pomysły: „A da się zrobić, żeby tarcza świeciła?” Kacper kiwał głową, brał ich skarby w dłonie i naprawiał. Milczał. Słuchał. Czasem ludzie mówili nie o zegarkach, a o swoich zmartwieniach — rozwodach, stratach, o tym, co pękło w środku. A on wkręcał śrubkę, i mechanizm znów ożywał.

Pewnego dnia przyszła do niego dziewczyna — drobna, z kasztanowymi włosami i lekkim uśmiechem. Nazywała się Zuzanna. Przyniosła stary zegarek ojca — obudowa była porysowana, wskazówki zastygłe. Patrzyła na Kacpra z niepewnością, jakby bała się, iż rzeczy już nie da się uratować.

— Pan sobie poradzi? — zapytała cicho.

Skinął głową. Pracował długo, z przerwami, jakby wsłuchiwał się nie tylko w mechanizm, ale i w jej milczącą tęsknotę.

Po miesiącu Zuzanna wróciła. Bez zegarka, ale z torbą, w której była gorąca herbata i domowe ciasto. Potem przyszła znowu, tak po prostu. Pewnego dnia razem sortowali pudełko ze śrubkami, gdy nagle powiedziała:

— Ty nie tylko naprawiasz zegarki. Składasz ludzi. Kawałek po kawałku. Niepostrzeżenie.

Kacper uśmiechnął się — pierwszy raz nie z grzeczności, ale bo nie mógł inaczej. Jego serce, zamrożone tamtego szarego dnia w sądzie, zaczęło odmarzać.

Rok później ten sam zegarek, który naprawił dla Zuzanny, tykał w ich wspólnym mieszkaniu. Obok stały książki, waza z zasuszonymi rumiankami i zdjęcie z ich spaceru nad rzeką. Kacper wciąż się spóźniał — na targ po warzywa, na pociąg, na wieczorne pogawędki, na nowe życie, które teraz wydawało się ciepłe i żywe.

Gdy Zuzanna pytała: „Gdzie byłeś?” — odpowiadał:

— Tam, gdzie czas ożywa. Gdzie się go nie traci, a znajduje.

I to wystarczało. Bo czas teraz tykał nie tylko w zegarkach. Szedł obok, w ich krokach, w śmiechu, w wspólnej drodze.

Idź do oryginalnego materiału