„Bezwstydna jesteś! Ty dzieci nie masz, a ja jestem matką!” — jak moja szwagierka urządziła awanturę na moim jubileuszu, by nie oddawać długu
Mój trzydziesty piąty jubileusz miał być skromny, bez wielkich fanfar. ale życie, jak to życie, potrafi zmienić choćby najzwyklejszą datę w pełnoprawny dramat. Miesiąc przed uroczystością zadzwoniła do mnie Kasia — siostra mojego męża, z którą od samego początku mieliśmy napięte relacje.
— Gdzie planujesz świętować urodziny? — zapytała tak, jakby już pakowała walizki.
— Jeszcze nie myślałam — odparłam zmieszana. Za wcześnie było o tym rozmawiać, zwłaszcza znając maniery Kasi.
— Ach, to znaczy, iż masz pieniądze. Pożycz nam z Markiem pięć tysięcy. Pilnie potrzebujemy, oddamy najpóźniej za dwa tygodnie — zabiadoliła tym swoim jękliwym tonem, od którego zawsze cierpła mi skóra.
Nie lubię ani pożyczać, ani dawać w pożyczkę. Zwłaszcza ludziom jak Kasia. Od pierwszych miesięcy znajomości próbowała „wyżebrać” u mnie pieniądze — to na dzieci, to na remont, to na rzekomo zepsuty sprzęt. Zawsze odmawiałam — grzecznie, ale stanowczo. Aż do tamtego momentu.
— Dzieci gorączkują, potrzebne leki — powiedziała, dobijając mnie „świętym” argumentem.
Uległam. Przelewałam pieniądze na konto. Minęły dwa tygodnie — cisza. Miesiąc — ani słowa. Wtedy postanowiłam: na jubileuszu sama przypomnę.
Świętowaliśmy w przytulnej kawiarni. Goście bawili się, wznoszono toasty. ale ja nie mogłam zaznać spokoju. Kasia z żoną przyszli punktualnie, paplali, jedli, śmiali się, jakby nic się nie stało.
— Pożyczyłam twojej siostrze pięć tysięcy na leki dla dzieci, obiecała oddać za dwa tygodnie — szepnęłam mężowi, gdy zauważył moje rozdrażnienie.
— Nie odda — odparł bez mrugnięcia okiem. — Od pięciu lat sama mi winna trzy tysiące. Znam ją — pieniędzy nie zobaczysz.
Mimo to postanowiłam porozmawiać.
— Kasia, cześć. Dzięki, iż przyszliście. Chciałam pogadać… — zaczęłam ostrożnie, jakby stąpając po lodzie.
— Wszystko jest po prostu cudowne! — przerwała, całując mnie w policzek. — Jedzenie boskie, zwłaszcza sałatka z kukurydzą — dasz przepis?
— Nie o to chodzi. Miesiąc temu pożyczyłaś u mnie pieniądze…
Kasia wybuchnęła śmiechem, odchylając głowę:
— Pięć tysięcy? Kiedy ja u ciebie tyle wzięłam? Zawsze odmawiałaś, nie pamiętam. Wymyśliłaś sobie?
Oniemiałam.
— Przelew był na twoje konto, na leki. Mogę pokazać przelew, jeżeli nie wierzysz — powiedziałam, czując, jak policzki płoną.
Kasia nagle zbladła, ale gwałtownie się opanowała.
— Ach, tak… Było coś takiego. Po prostu nie zapamiętuję nieistotnych rzeczy — warknęła, krzyżując ramiona.
— Obiecałaś zwrócić za dwa tygodnie. Minął miesiąc, chciałabym dostać z powrotem…
I wtedy się zaczęło.
— Masz sumienie?! — wrzasnęła tak, iż wszyscy przy sąsiednich stolikach się odwrócili. — Moje dzieci chorowały, a ty ode mnie pieniędzy żądasz! Oczywiście, ty tego nie zrozumiesz, bo sama dzieci nie masz!
Czułam się, jakbym dostała w twarz. Kasia przeszła do ataku.
— A prezent? Kupiliśmy ci prezent! Tylko zapomnieliśmy go zabrać. Nawiasem mówiąc, za pięć tysięcy! Więc jesteśmy kwita. Nie spodziewałam się po tobie takiej chciwości!
— Jaki prezent? Nic mi nie daliście — wyszeptałam oszołomiona.
— Zapomnieliśmy! Ale jest! — ryknęła Kasia. — Koniec, wychodzimy! Marek, chodź! Tu nas nie szanują!
Jej mąż dojadł pierś z kurczaka, otarł usta rękawem i w milczeniu podążył za nią.
Gdy tylko wyszli, podeszła do mnie teściowa — Elżbieta Janina. Spokojnie wzięła mnie pod rękę i odprowadziła na bok.
— Sama jesteś winna, iż dałaś. Ja swojej córce nie pożyczam. jeżeli już coś daję — wiem, iż nie odda. Twoje pięć tysięcy poszło na wisiorek, który widziałaś u niej na szyi.
Zaparło mi dech.
— I prezentu ci nikt nie kupił. Wymyślone. Po prostu ciesz się, iż nie zdrowiem zapłaciłaś. Ucz się na błędach — mrugnęła, jakby dając mi życiową lekcję.
Kasia przestała się do nas odzywać. Minęło osiem miesięcy. Ani telefonu, ani wiadomości. Aż nagle — nie przyszło życzenia. I to ona się obraziła.
— Myślałam, iż chociaż przelew zrobicie — zadzwoniła z wyrzutem.
— A nic nie przyszło? — zdziwił się mój mąż. — Sprawdź ubiegły październik. Pięć tysięcy.
— Bardzo śmieszne! — warknęła i rzuciła słuchawkę.
Nie kontaktowaliśmy się więcej. Zobaczyliśmy się po pięciu latach — na pogrzebie Elżbiety Janiny. Pół roku później sprzedaliśmy jej mieszkanie, podzieliliśmy pieniądze. I od tamtej pory nikt z nas nie odezwał się pierwszy. A szczerze mówiąc — stało się lżej.