Jedna patelnia dla dwojga
Czasami ludzie przestają się kłócić. I to już nie o pogodzenie chodzi. To koniec. Krzysztof i Halina przeżyli razem dwadzieścia lat. Nie wieczność, ale też nie dwa sezony. Najpierw była miłość, potem dzieci, w końcu codzienne troski. A na końcu – zmęczenie. Sobą nawzajem, samym sobą.
Z początku jeszcze próbowali. Kłócili się, godzili, trzaskali drzwiami, szukali zrozumienia, przebaczenia, powrotu. Ale w końcu nastała cisza. Głucha, nieprzenikniona. Przestali spać w jednym łóżku. Rozdzielili się po pokojach. Nie wrogowie, ale już nie rodzina. Po prostu dwoje ludzi przypadkiem w tej samej kawalerce. A najstraszniejsze – zaczęli jeść osobno. On – swoje. Ona – swoje. Własne półki, talerze. Własne życie. To był właśnie ten koniec. Ten, o którym się nie mówi.
O rozwodzie nikt nie wspominał. Po co? Wszystko i tak było jasne. Krzysztof poznał kobietę w sanatorium. Zaczął jeździć tam sam, bez Haliny. Tamta, Joanna, była uważna, spokojna, cierpliwa. Pisała mu listy, pytała, jak się czuje, dzieliła się przepisami. Halina nikogo nie spotkała. Jej samotność była cicha i ciasna jak supeł. Ale nie narzekała. Po prostu żyła. Jakby czekała, aż to minie.
Poranek jak zawsze. Kuchnia zalana żółtym światłem, zapach taniej margaryny w powietrzu. Halina stała przy kuchence. Na niej – maleńka patelnia. A na niej – jedno jajko. Nie omlet. Nie śniadanie dla dwojga. Po prostu jajko. Malutkie, jak sama patelnia. Malutkie, jak ona. Stary szlafrok, włosy w nieudanej trwałej. Trzymała łopatkę i choćby nie patrzyła na patelnię. Po prostu stała.
Krzysztof wszedł do kuchni. Cicho. Postawił czajnik, chciał nalać sobie herbatę. W środku już wszystko było postanowione. Wyjdzie. Niedługo. Tylko trzeba spakować rzeczy. Ale wtedy ona się odwróciła. Spojrzała na niego z tak bezbronną winą, iż aż się zachwiał.
— Zjesz jajko? — szepnęła i podała mu tę malutką patelnię.
Jakby uderzył głową w ścianę. Wszystko wróciło. Studencka kwatera. Jeden materac. Jedna szklanka. Jeden widelec na dwoje. I ta sama dziewczyna w szlafroku, tylko wtedy – śmiejąca się, zuchwała, z grzywką jak u kucyka. Mrugała i mówiła: „Nawet jajko mamy wspólne”.
Opuścił patelnię. Objął ją. Przycisnął, jak pierwszy raz. I zaczął coś mówić. Nieskładnie, głupio. Że był głupcem. Że się zagubił. Że zapomniał, iż ona jest jego. Że wszystko, co wydawało się szare, w istocie było ważne. Może płakał. Nie widziała – ona taka mała, on wysoki.
Na kuchence wciąż leżało jajko. Żółtko jak złoty guzik. Jak znak. Jak zbawienie.
Potem został. Zaczęli jeść razem. Wieczorami milczeli. A potem zaczęli mówić. Powoli. Ostrożnie. I nie od razu – znów się śmiać.
…Miłość nie zawsze jest głośna. Czasem żyje w ciszy. W jednej patelni. W pytaniu: „Zjesz jajko?” Bo jeżeli ci je ofiarują – znaczy, iż wciąż jesteś potrzebny.