Jeden dzień odwiedzin: teściowa poddała się pod naporem naszych dzieci

polregion.pl 1 dzień temu

„Tylko dobę — i nas wyrzucili”: jak teściowa zaprosiła nas w gości, a potem nie wytrzymała naszych dzieci

Gdy teściowa zaprosiła nas na weekend do swojego domu za miastem, szczerze mówiąc, nie paliłem się do wyjazdu. Nasze relacje zawsze były… powiedzmy, chłodne. Nie kłóciliśmy się otwarcie, ale i ciepła między nami nie było. Dzwoniła tylko od czasu do czasu, by spytać o wnuki, i byłem wręcz zadowolony, iż rozmowy ograniczają się do krótkich wymian zdań. ale kiedy przeszła na emeryturę, Zofia Stanisławowa nagle postanowiła zostać „babcią roku” i zobaczyć się z dziećmi. „Przyjedźcie na grilla, odetchniecie świeżym powietrzem, odpoczniecie!” — namawiała. No cóż, skoro żonie nie było to wbrew sercu, a dzieciom sprawiłoby euforia — zgodziłem się.

Żona choćby wcześniej zwolniła się z pracy. Przyjechaliśmy, rozgościliśmy się, kiełbaski dogotowywały się na ruszcie, dzieci bawiły się wesoło, pogoda wspaniała. Zostaliśmy ulokowani na piętrze — wygodnie, przestronnie. Wieczór minął przyjemnie, teść nalał mi parę kieliszków, rozmawialiśmy. Ja tymczasem układałem młodszego syna do snu, a starszy został na podwórku z babcią i dziadkiem — dołączyli choćby sąsiedzi. Po kilku godzinach wracam, a teściowa już z wykrzywioną miną: „Zabierz go. Wyssał ze mnie wszystkie siły! Biega bez przerwy!”

Następnego dnia wstałem wcześniej, zabrałem się za przygotowanie śniadania. Młodszy był ze mną w kuchni, starszy obudził się później i poszedł grać w piłkę na podwórko. Nagle do pokoju wpada Zofia Stanisławowa, cała podenerwowana: „Twój syn to kompletny niegrzeczniak! Biegał po schodach, wrzeszczał, a goście jeszcze śpią!” Tyle iż nikt nie spał — było już prawie dziewiąta. A mój syn nie biegał, tylko schodził ostrożnie. Ale jej nie przekonasz — jeżeli wnuk hałasuje, to znaczy, iż ja jestem złym ojcem.

Później starszy znów pobiegł po schodach, gdy wszyscy byli już na dworze. „Proszę! Znowu biega! Żadnego spokoju od nich!” — westchnęła z przesadnym dramatyzmem, udramatycznie przykładając dłoń do czoła. Powstrzymałem się, ale w środku kipiałem: „Po co nas w ogóle zapraszała, jeżeli własne wnuki ją męczą?!”

A potem młodszy syn rozpłakał się — ząbkował. Zaczęła się histeria. Teściowa poderwała się, jakby ją kopnęło: „Ojej, koniec! Tego nie zniosę! Wyjeżdżajcie dziś! Jeszcze dzień, a dostanę zawału!” — jęknęła z miną męczennicy. Żona próbowała protestować: „Mamo, jeszcze nie wytrzeźwiałam po wczorajszym, nie mogę prowadzić!” Natychmiast sięgnęła po alkomat. Tak, dobrze słyszycie — co pół godziny sprawdzała poziom alkoholu we krwi córki, by wiedzieć, kiedy może nas wyrzucić.

Do obiadu już pakowaliśmy rzeczy. Pożegnaliśmy się sucho. Żona do dziś utrzymuje kontakt z rodzicami, ja już nie odbieram telefonów. I nie zamierzam. Niedawno znowu zadzwoniła — zapraszała na Nowy Rok do swojego „raju” za miastem. Odpowiedziałem stanowczo: „Nie. Raz wystarczy. Wasza gościnność — aż po dach.”

Idź do oryginalnego materiału