„Jakże za tobą tęsknię” — szepnęła Katarzyna, wzdrygając się na dźwięk własnego głosu w ciszy pokoju.
Jej palce zawisły nad starym albumem. Na wyblakłym zdjęciu Tomek uśmiechał się, trzymając na ramionach małego Jasia. Katarzyna delikatnie przesunęła opuszkami palców po jego wizerunku. Minęło dziewięć lat, a ból wciąż był tak samo ostry.
Za oknem szalała zamieć, ciskając śnieżne płatki w szybę. Katarzyna wstała i podeszła do parapetu, na którym stał talerzyk z płonącą świecą. Rocznica. W takie noce jego nieobecność ciążyła szczególnie mocno.
„Daję sobie radę, słyszysz?” — powiedziała, zwracając się do pustki. „Jaś już prawie dorósł do ciebie. A Staś… jest do ciebie taki podobny.”
W kącie trzeszczał ogień w piecu. Katarzyna otuliła się starym kocem i osunęła na fotel. Stary drewniany dom skrzypiał pod naporem wiatru.
Nie zauważyła, gdy zdrzemnęła się. Może minęło kilka minut, może godzin, gdy trzy głośne uderzenia w drzwi rozdarły ciszę.
Katarzyna drgnęła, natychmiast budząc się. Serce waliło jak oszalałe. Któż mógł przyjść w taką zawieruchę? Najbliżsi sąsiedzi mieszkali kilometr dalej.
Pukanie powtórzyło się — trzy wyraźne uderzenia, jakby ktoś nalegał.
Katarzyna ruszyła korytarzem, w ciemności macając ściany. Jej wzpadł na kuchenny nóż leżący na stole. Schwyciła go i mocno ścisnęła rękojeść.
„Kto tam?” — jej głos drżał.
Cisza. Potem znów — trzy uderzenia, jeszcze bardziej natarczywe.
Katarzyna przycisnęła nóż do biodra i drugą ręką powoli przekręciła klucz. Zimne powietrze wdarło się do środka wraz z chmurą śniegu, a na progu…
„Kasiu, to ja. Wróciłem.”
Tomek. Jej Tomek. Ten sam, który zaginął dziewięć lat temu. Zarost na twarzy, zmęczone oczy, znajomy uśmiech.
Nóż wypadł z jej zdrętwiałych palców. Katarzyna zachwiała się, ledwo łapiąc równowagę o framugę.
„To nie… — łapała oddech. — Ciebie już nie ma.”
„Jestem tutaj” — postąpił krok naprzód i objął ją.
Ciepły. Prawdziwy. Pachnący mrozem i ziemią. Katarzyna wpiła się w jego kurtkę, wtuliła twarz w ramię, a łzy popłynęły strumieniem. Nogi się pod nią ugięły i oboje osunęli się na podłogę w przedpokoju.
„Jak?” — tylko tyle zdołała wykrztusić.
„Wiem, iż nie rozumiesz — Tomek gładził ją po włosach. — Ale wszystko ci wyjaśnię. Najpierw zamknijmy drzwi. Zimno.”
Pomógł jej wstać. Katarzyna nie puszczała go ani na chwilę, jakby bała się, iż znów zniknie.
„Chłopcy?” — spytał, rozglądając się.
„Śpią — Katarzyna nie mogła oderwać wzroku od jego twarzy. — Wyrośli.”
„Wiem” — uśmiechnął się z lekkim smutkiem.
„Jak to możliwe?” — dotknęła jego policzka drżącymi palcami. — „Przecież ciebie… ciebie już nie było. Widziałam.”
„Chodź — wziął ją za rękę. — Musimy porozmawiać. Mamy mało czasu.”
Przeszli do pokoju. Katarzyna zapaliła jeszcze jedną lampę naftową. Tomek usiadł na brzegu stołu, uważnie rozglądając się po wnętrzu, jakby próbował zapamiętać każdy szczegół.
„Dbasz o dom — powiedział z ciepłem w głosie.
„O czym mówisz?” — jęknęła Katarzyna. — „Gdzie byłeś? Dlaczego teraz?”
Tomek głęboko westchnął i spojrzał jej prosto w oczy.
„Wszystko ci opowiem. Tylko usiądź, proszę.”
Katarzyna dorzuciła kilka polan do pieca. Płomienie buchnęły jaśniej, zalewając pokój miękkim pomarańczowym światłem i dziwacznymi cieniami.
Zwlekała, jakby przedłużając ten moment, po czym podeszła do starej kredensu i wyjęła jego kubek — granatowy, z odłupanym brzegiem. Dziewięć lat ten kubek stał nietknięty, jakby czekał na swojego właściciela.
„Nie spodziewałem się, iż go zachowałaś — w głosie Tomka zabrzmiało zdziwienie, gdy wziął kubek z gorącą herbatą.
Katarzyna wpatrywała się w niego chciwie, bojąc się przeoczyć najmniejszy szczegół. Jej wzrok ślizgał się po znanych rysach: zmarszczka między brwiami, blizna na brodzie z dzieciństwa. Jej ręka sama sięgnęła ku niemu — palce delikatnie dotknęły nadgarstka, ramienia, zarostu na policzku, jakby sprawdzając, czy oczy jej nie mylą.
„Jesteś prawdziwy” — szepnęła wyschniętymi ustami. I dopiero potem spytała ledwo słyszalnie: „Powiedz… gdzie byłeś przez te wszystkie lata?”
Tomek długo milczał, wpatrując się w ogień w piecu, zanim zaczął mówić.
„Po tym, jak… odszedłem, nie trafiłem tam, gdzie trafiają wszyscy — powiedział. — Zgubiłem się. Nie dotarłem do celu.”
Wziął łyk herbaty i ciągnął dalej:
„Najpierw było coś w rodzaju ciemnej, gęstej przestrzeni. Jak mgła, ale gęstsza, niemal namacalna. Długo błądziłem, nie rozumiejąc, czy jeszcze żyję, czy już nie.”
Katarzyna słuchała, wstrzymując oddech. Ściskała jego dłoń tak mocno, iż palce zaczęły drętwieć.
„Potem znalazłem się w miejscu… nazywają je Prawiepiekłem. To jak… — zawahał się, szukając słów. — Jak niekończący się dworzec, gdzie nikt nie wie, dokąd jadą pociągi. Tam nie ma ciał — tylko uczucia.”
Tomek odstawił kubek i spojrzał jej prosto w oczy.
„Nawet nie wiesz, ilu tam jest takich jak ja. Zagubionych. Zawieszonych. Tych, którzy nie mogą pójść dalej.”
„Kim oni są?” — spytała Katarzyna.
„Różni ludzie. Staruszek, który całe życie nie mógł wybaczyć bratu i odszedł, nie pogodziwszy się z nim. Młoda kobieta, która zostawiła dziecko w szpitalu — płakała bez końca. Chłopak, który zginął w bójce, wciąż nie pojmujący, iż już nie ma go wśród żywych.”
Tomek westchną