Gdy wyszłam za mąż za Krzysztofa, myślałam, iż najgorsze już za mną — ślub, przeprowadzka, nowe życie. Ale nie przypuszczałam, iż prawdziwą próbą naszego małżeństwa nie będą rachunki ani codzienne sprzeczki, tylko jego matka — Irena Stanisławowska. Kobieta, która uważała za swój obowiązek przypominać nam codziennie, iż to ona jest najważniejsza w życiu syna.
Na początku wydawało się niewinne: wpadała do naszego mieszkania w Łodzi „tylko na chwilę”, przynosiła żurek, domowe pierogi, opowiadała, jak źle spała. Ale „chwila” przeciągała się w godziny, a wizyty z kilku tygodniowo zamieniły się w codzienność. Gdy dzwonek rozlegał się w drzwiach, wiedziałam — spokój skończony, Irena Stanisławowska przyszła sprawdzić, czym oddycham.
Nie obrażała mnie wprost. Wręcz przeciwnie — sypała komplementami, ale tak nachalnie, iż brzmiały jak złośliwość. „Och, Kinga tak świetnie gotuje! Prawdziwa żona ideał!” — mówiła przy każdej okazji, zwłaszcza gdy byli goście. A potem dodawała: „Choć mój żurek zawsze był lepszy… no, nic, może się jeszcze nauczy.”
Najbardziej wkurzało mnie jednak to, iż przychodziła bez zapowiedzi. Po prostu wstawała rano, wsiadała w tramwaj, przejeżdżała pół miasta — i stawała w naszym progu. Często, nota bene, gdy mieliśmy gości. Wtedy Irena rozpoczynała swoje przedstawienia. Raz łapała się za serce, narzekając, iż nie nalałam jej herbaty. Innym razem urządzała „przegląd” naszej łazienki, krytykując kolory ręczników. Wszystko na oczach moich przyjaciół albo rodziców.
Ale apogeum nastąpiło, gdy pewnego dnia wróciłam z pracy, a ona wyciągnęła z szafy całą moją bieliznę i z kamienną twarzą pokazała, jak należy ją „prawidłowo prać”. Wstyd był tak wielki, iż choćby w liceum nie czułam się gorzej. Chciałam zapaść się pod ziemię. Ale milczałam — Krzysztof zabraniał sprzeczać się z matką, twierdząc, iż robi to „z miłości”.
„Ona się tylko troszczy!” — powtarzał. — „Mama zawsze dobrze o tobie mówi. Jak możesz się na nią gniewać?”
„Dobrze?! Ty słyszysz tylko połowę. Nie widzisz, jak się zachowuje, gdy ciebie nie ma.”
Z Krzysztofem byliśmy razem zaledwie rok, ale czułam, jakbym postarzała się o dekadę. Kłótnie, irytacja, zmęczenie. Kochałam męża, więc choćby myśli o rozwodzie nie dopuszczałam. Ale dłużej nie wytrzymywałam.
Aż nagle stał się cud: Irena Stanisławowska zakochała się. W wieku sześćdziesięciu lat poznała wdowca, zaczęła się z nim spotykać, i nagle zniknęła z naszego życia. Wstydziłam się choćby przed sobą przyznać, jak bardzo cieszyłam się z tej przerwy. Ale nie trwała długo.
Wkrótce oznajmiła, iż wychodzi za mąż. Czułam mieszankę ulgi i goryczy — ona układa sobie życie, a ja wciąż chodzę na palcach we własnym domu. Wtedy wpadłam na pomysł — skoro tak lubiła wpadać bez zapowiedzi, odpłacę jej tym samym.
I nadszedł dzień, gdy u niej w domu był jej narzeczony. Zadzwoniłam do drzwi. Gdy Irena otworzyła, przeszłam obok niej jak burza, jakby to był mój drugi dom.
„Dzień dobry, Ireno Stanisławowska, jakie u pani przytulnie! A te firanki — cudo! Muszę takie znaleźć. I proszę mi zdradzić, jakim środkiem czyści pani te podłogi? Lśnią jak lustro!” — szczebiotałam sztucznie słodko, przemieszczając się po mieszkaniu.
Zachowywałam się dokładnie tak, jak ona u nas: wchodziłam bez pukania do sypialni, węszyłam w kuchni, poprawiałam poduszki na kanapie. I oczywiście, przy narzeczonym, oznajmiłam:
„Musimy się częściej widywać! Tak rzadko mnie pani zaprasza, a ja tak panią uwielbiam!”
Widziałam, jak drży jej powieka, a w piersi rośnie wściekłość. Jej wybranek patrzył na mnie zdezorientowany, a ja grałam dalej. Zostałam do wieczora, zupełnie nie przejmując się atmosferą. Wyszłam jak królowa, zostawiając za sobą lekkie zamieszanie.
Od tamtej pory Irena Stanisławowska nigdy więcej nie pojawiła się u nas bez telefonu. Krzysztof był zdziwiony, gdy matka odmawiała wizyt choćby na jego prośbę. A ja tylko wzruszałam ramionami:
„Może się zmęczyła? Albo zrozumiała, iż mamy własne życie.”
Czasem, by zostać wysłuchanym, trzeba dać komuś spróbować jego własnych metod. Wtedy może poczuje, jak gorzkie są z drugiej strony.