Kiedy wyszłam za mąż za Krzysztofa, myślałam, iż najgorsze już za mną – ślub, przeprowadzka, nowe życie. Ale nie przyszło mi do głowy, iż prawdziwą próbą w naszym małżeństwie będzie nie codzienność, nie rachunki, nie różnice charakterów, tylko jego matka – Bronisława Januszewska. Kobieta, która uważała za swój obowiązek codziennie przypominać nam, iż jest najważniejszą osobą w życiu syna.
Z początku wydawało się to niemal niewinne: wpadała do naszego mieszkania w Płocku „tylko na chwileczkę”, przynosiła żurek, przekazywała domowe pierogi, opowiadała, jak źle spała w nocy. Ale ta „chwileczka” ciągnęła się godzinami, a wizyty – z kilku tygodniowo – zamieniły się w codzienny obowiązek. Słyszałam dzwonek do drzwi i wiedziałam: spokój się skończył, Bronisława przyszła sprawdzić, czym oddycham.
Nie obrażała mnie wprost. Wręcz przeciwnie – obsypywała komplementami, ale tak nachalnie, iż brzmiało to jak szyderstwo. „Och, Kinga tak wspaniale gotuje! Prawdziwa wymarzona synowa!” – mówiła przy każdej okazji, zwłaszcza gdy byli goście. A potem dodawała: „Chociaż mój żurek zawsze był lepszy… no, nic, jeszcze się nauczy.”
Najgorsze było to, iż przychodziła bez zapowiedzi. Po prostu wstawała rano, wsiadała do autobusu, przejeżdżała pół miasta – i stawała na naszym progu. Często, ku mojemu utrapieniu, gdy mieliśmy gości. Wtedy Bronisława zaczynała swoje teatralne przedstawienia. Nagle łapała się za serce i narzekała, iż nie nalałam jej herbaty. Albo urządzała „przegląd sytuacji”, dlaczego w łazience wiszą ręczniki w niewłaściwym kolorze. Wszystko na oczach moich przyjaciół lub rodziców.
Ale najgorsze zdarzyło się pewnego dnia, gdy wróciłam z pracy, a ona wyciągnęła z szafy wszystkie moje komplety bielizny i z niewzruszoną miną pokazała mi, jak „prawidłowo je prać”. Wstyd był tak dotkliwy, iż choćby w wieku nastoletnim nie czułam się gorzej. Chciałam zapaść się pod ziemię. Ale milczałam – Krzysztof zabraniał sprzeczać się z matką, twierdząc, iż robi to „z wielkiej miłości”.
„Ona się troszczy!” – powtarzał. „Mama mówi o tobie tylko dobrze. Naprawdę masz do niej pretensje?”
„Dobrze?! Słyszysz tylko połowę. Nie widzisz, jak się zachowuje, gdy ciebie nie ma.”
Żyliśmy z Krzysztofem zaledwie rok, ale czułam się, jakbym postarzała o dekadę. Kłótnie, irytacja, zmęczenie. Kochałam męża, więc choćby nie dopuszczałam myśli o rozwodzie. Ale dłużej nie mogłam milczeć.
I wtedy stał się cud: Bronisława zakochała się. W wieku sześćdziesięciu lat poznała wdowca, zaczęła się z nim spotykać, i nagle zniknęła z naszego mieszkania. Wstydziłam się choćby przed sobą przyznać, jak bardzo cieszyłam się tą przerwą. Ale nie trwała długo.
Wkrótce Bronisława ogłosiła, iż wychodzi za mąż. Moje uczucia były skomplikowane: z jednej strony ulga, z drugiej gorycz, iż ona układa sobie życie, podczas gdy ja wciąż chodzę na palcach we własnym domu. Wtedy wpadłam na pomysł – skoro tak lubiła wpadać do mnie bez zapowiedzi, odpłacę jej tym samym.
Nadszedł dzień, gdy u niej w domu był jej narzeczony. Zadzwoniłam do drzwi. Bronisława otworzyła, a zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, już weszłam do środka, jakby to był mój drugi dom.
„Dzień dobry, pani Bronisławo, jak tu u pani przytulnie! Wie pani, ma pani takie piękne firanki – po prostu cudo. Też bym sobie takie kupiła. A gdzie pani znajduje te cudowne środki czystości? Tu wszystko tak błyszczy, iż aż się zgubiłam.” – mówiłam z przesadną uprzejmością, przechodząc z pokoju do pokoju.
Zachowywałam się dokładnie tak, jak ona u nas: wchodziłam bez pukania do sypialni, sprawdzałam, co pachnie z kuchni, poprawiałam poduszki na kanapie. I oczywiście, w obecności jej narzeczonego, oznajmiłam:
„Trzeba częściej wpadać, tak rzadko mnie pani zaprasza! A ja panią tak uwielbiam!”
Widziałam, jak drży jej powieka, a w piersi rośnie irytacja. Jej narzeczony patrzył na mnie z dezorientacją, a ja ciągnęłam swoje przedstawienie. Wytrzymałam u niej do wieczora, nie okazując ani cienia skrępowania. Wyszłam jak królowa, zostawiając po sobie lekkie wrażenie chaosu.
Od tamtej pory Bronisława nigdy nie przyszła do nas bez uprzedzenia. Krzysztof był kompletnie zdezorientowany, gdy matka zaczęła odmawiać wizyt choćby na jego prośbę. A ja tylko wzruszyłam ramionami:
„No cóż, może się zmęczyła? Albo zrozumiała, iż mamy swoje życie.”
Czasem, by zostać wysłuchaną, wystarczy dać komuś spróbować jego własnego zachowania. Wtedy może zrozumie, jak gorzkie smakuje z drugiej strony.