Teściowa wylała mój zupę ze słowami: „Nauczę cię gotować”, ale to ja ostatecznie nauczyłam ją żyć według harmonogramu w domu opieki, który sama kupiłam.
Pokrywka garnka cicho zadźwięczała o blat. Wyłączyłam gaz i zmęczona uśmiechnęłam się do swojego odbicia w kuchennej szafce.
Gorąca, esencjonalna zupa. Marek wróci z pracy — i wreszcie zjemy razem rodzinną kolację.
Do kuchni weszła teściowa, Barbara Pawłowna, nie kryjąc się. Poruszała się po mojej maleńkiej kawalerce jak gospodyni podczas inspekcji, a jej wzrok przesunął się po mnie z tym znanym, ledwo dostrzegalnym lekceważeniem.
— Co to masz?
— Zupę. Gorącą.
Bez pozwolenia wzięła chochlę, zaczerpnęła trochę, podniosła do ust. Jej twarz wykrzywiła się, jakby skosztowała trucizny. Zamarłam, wiedząc już, co nastąpi.
— To… — dobierała słowa, patrząc na mnie z nieskrywaną odrazą. — To nie do zjedzenia. Woda. Czysta nijakość.
Sekunda. I odwróciła się, wylewając wszystko z garnka do zlewu.
Rosół, mięso, warzywa — wszystko, na co straciłam ostatnią godzinę po pracy, zniknęło w bulgoczącym wirze wody.
Patrzyłam na pusty garnek. Potem — na nią.
— Nie martw się — powiedziała pobłażliwie, klepiąc mnie po ramieniu. Ten gest sprawił, iż zrobiło mi się jeszcze gorzej. — Nauczę cię gotować. Dla mojego syna.
W tej chwili do kuchni zajrzał Marek, przyciągnięty hałasem. Zobaczył pusty garnek, rozbryzgi przy zlewie i napiętą twarz matki.
— Mamo, co się stało? Aniu, o co chodzi?
— Nic, synku — Barbara Pawłowna przejęła inicjatywę. — Anulka się trochę zmęczyła, chciała nas nakarmić półproduktami. Ale ja tu jestem, wszystko naprawię. Zaraz ugotuję prawdziwą kolację.
Marek spojrzał na mnie. I w jego oczach nie było wsparcia. Tylko zmęczone, wyćwiczone latami błaganie — „proszę, tylko nie zaczynaj”.
Wyrósł pod tym naciskiem, dla niego awantura była gorsza niż upokorzenie. I nie zaczęłam. W milczeniu wzięłam gąbkę i zaczęłam wycierać zlew.
Moja słabość polegała na tym — na pragnieniu zachowania kruchego pokoju dla męża, który panicznie bał się konfliktów z matką.
— Patrz — komenderowała już teściowa, zaglądając do lodówki. — Mięso trzeba brać inne. I zasmażkę robić inaczej.
Mówiła, ale ja nie słyszałam słów.
Czułam tylko, jak jej głos, jej obecność wypycha mnie z mojej własnej kuchni, z mojego życia. Nie tylko wylała zupę. Pokazała mi moje miejsce.
Pięcioletni Kuba, nasz syn, wbiegł do kuchni i przytulił się do mojej nogi.
— Mamo, jestem głodny.
— Zaraz babcia ugotuje — odpowiedziała za mnie Barbara Pawłowna, nie odwracając się. — Babcia zrobi smacznie. Nie tak jak niektórzy.
Pochyliłam się do syna i objęłam go. Jego małe rączki objęły mnie za szyję — i tylko to powstrzymało mnie przed krzykiem.
Patrzyłam na plecy teściowej, która już z zawodową wprawą kroiła warzywa moimi nożami, i nie myślałam o złości.
Nie. Myślałam o tym, iż niektóre lekcje trzeba przyswoić bardzo wyraźnie. Zwłaszcza — jak uczyć innych.
„Lekcje” zaczęły się już następnego dnia. Barbara Pawłowna, która wcześniej przychodziła dwa razy w tygodniu, teraz pojawiała się codziennie.
Jej „pomoc” przekształciła się w totalną kontrolę. Przestawiła wszystko w szafkach, wyrzuciła moje ulubione przyprawy. Wieczorem postanowiłam porozmawiać z Markiem.
Czekałam, aż Kuba zaśnie, i podeszłam do męża, który siedział z laptopem.
— Marek, musimy porozmawiać o twojej mamie.
— Aniu, proszę, padam z nóg — choćby nie podniósł głowy. — Co znowu nie tak? Przecież ona pomaga.
— Ona nie pomaga. Ona wypędza mnie z domu. Wszystko robi po swojemu.
— Po prostu dba, żebyśmy jedli normalnie. Tak ma w zwyczaju. Czy naprawdę trudno powiedzieć „dziękuję”? — przetarł skronie. — Wiesz, z nią się spierać nie ma sensu. Łatwiej się zgodzić.
Łatwiej. To było jego życiowe credo w relacjach z matką.
Moja następna próba była jeszcze żałośniejsza. Postanowiłam porozmawiać z nią wprost.
— Barbaro Pawłowno, jestem wdzięczna za troskę, ale chciałabym sama prowadzić gospodarstwo.
Spojrzała na mnie, a w jej oczach pojawił się triumfalny błysk. Głośno, z patosem westchnęła:
— Wiedziałam! Ja przeszkadzam! Wybacz, Anulko, iż się wtrącam. Stara głupia, chciałam przecież dobrze. Dla wnuka starałam się, dla Kubusia…
Teatralnie chwyciła swoją torbę. Marek, który wyszedł z pokoju, zobaczył właśnie finał tej sceny. Jego twarz stężała.
— Aniu, co ty robisz, wyrzucasz moją matkę?
Znowu przegrałam. I tym razem wyglądałam jak prawdziwy potwór.
Nacisk narastał. Teraz krytykowała nie tylko jedzenie, ale i moje metody wychowania Kuby. Jestem za miękka. Pozwalam mu oglądać bajki. Źle go ubieram.
A sama po cichu podsuwała mu czekoladki, których nie mógł jeść z powodu alergii.
„To nasz sekret — szeptała wnukowi. — Mamie nie mów, ona u nas surowa”.
W nocy, gdy wszyscy spali, siadałam do laptopa. To była moja przystań. Mój mały świat.
Pracowałam jako freelancerka — zajmowałam się projektowaniem interfejsów. Marek uważał to za moje hobby, „zabawę”, i nie interesował się tym.
Dla mnie to była jedyna przestrzeń, gdzie sama o czymś decydowałam. Gdzie moja wiedza i zdanie miały znaczenie.
Ostateczna kropka postawiona została w czwartek. Kuba obudził się z lekkim kaszlem. Zadzwoniłam do lekarza, dostałam zalecenia, zostawiłam syna w domu.
Barbara Pawłowna oczywiście natychmiast przybiegła „ratować wnuka”.
Musiałam gwałtownie pobiec do apteki po syropie. Błagałam ją, żeby nic nie robiła do mojego powrotu.
— Tylko herbatę z malinami, dobrze? Nic więcej.
— Oczywiście, oczywiście. Idź. Matka lepiej wie.
Wróciłam po czterdziestu