Mam rację. Naprawdę mam rację. Dlaczego mogę upominać własne dziecko, gdy coś przeskrobie, a nie mogę tego samego zrobić z córką mojego męża – choćby jeżeli naprawdę na to zasłużyła?
Kłócimy się z mężem – Marcinem – co weekend, gdy jego córka przyjeżdża do nas w odwiedziny. I naprawdę nie widzę już wyjścia z tej sytuacji.
Historia niby banalna. Wyszłam za mąż, mając już syna – Antosia – z poprzedniego związku. Marcin również był wcześniej żonaty i ma córkę – Zosię – z pierwszego małżeństwa. Nasze dzieci są prawie rówieśnikami, Zosia jest starsza o rok. I to właśnie jej zachowanie doprowadza naszą rodzinę do kryzysu.
Nie jestem żadną rozbijaczką małżeństw. Gdy poznałam Marcina, już był po rozwodzie. Nigdy nie dociekałam, kto zawinił – przeszłość powinna zostać przeszłością.
O sobie mogę powiedzieć tyle, iż mój poprzedni partner – Krzysztof – zdradził mnie niedługo po narodzinach naszego syna. Po porodzie bałam się bliskości, a on – zamiast mnie wspierać – poszedł na łatwiznę. Zostawił nas. Przez pięć lat byłam sama, aż spotkałam Marcina – czułego, spokojnego, rodzinnego. Znów zaczęłam wierzyć w ludzi i w miłość.
Wzięliśmy ślub. Wszystko było dobrze… dopóki Zosia nie zaczęła regularnie odwiedzać nas w weekendy. Na pierwszy rzut oka – śliczna sześciolatka. W rzeczywistości – mistrzyni fochów i dram.
Już pierwsza jej wizyta była pełna frustracji – bo nasz telewizor nie miał dostępu do ulubionego kanału, na którym leciała jej ukochana bajka. Foch, demonstracyjne pakowanie zabawek, tupanie w korytarzu: „Wracam do mamy!”. Proponowałam gry, zabawę z Antosiem, spacer – wszystko było nie tak.
Z jedzeniem jeszcze gorzej. „Zupy nie jem! Ciastko chcę!”. A mój syn… zaczął ją naśladować. „Czemu Zosi wolno, a mi nie?! Ja też nie chcę obiadu, tylko ciasto!”. I tak w kółko. Tylko iż swojego syna mogę upomnieć, a Zosi – nie. A ona świetnie to wykorzystuje.
Marcin to tata „weekendowy”. Zosia zostaje u nas na noc, żeby jego była żona mogła odpocząć. I może dziewczynka nie lubi tych weekendów, ale nie buntuje się wobec mamy – tylko wobec mnie.
Nie jestem psychologiem, ale nie trzeba kończyć studiów, by widzieć: ona mnie nie akceptuje. Choćbym nie wiem co robiła – zawsze jestem „tą złą”.
Co gorsza – po każdej jej wizycie potrzebuję dwóch dni, żeby znów „wyprostować” Antosia. Bo zaczyna się zachowywać jak ona.
Zaczęłam się wycofywać. Gdy Zosia przychodzi – wychodzę do sklepu, piekę ciasto, zostaję w kuchni. Unikam konfrontacji. Marcin to widzi – i mu się to nie podoba.
Nie kłócimy się na głos. Potrafimy milczeć przez kilka dni. Napięcie rośnie. A ja… próbuję zrozumieć. Może Marcin czuje się winny, iż nie wychowuje córki na co dzień? Może nadrabia prezentami i pobłażliwością?
Ale ja też mam dziecko. Też mam rodzinę. I marzyłam o wspólnym domu. A tymczasem… weekendy to dla mnie piekło. Kiedy moi znajomi odpoczywają – ja marzę, żeby poniedziałek nadszedł szybciej.
Proszę syna, żeby odnosił talerz do zlewu. Gdy poprosiłam o to Zosię – obraziła się i zamknęła w łazience na godzinę. To niby szczegół. Ale właśnie z takich szczegółów składa się wychowanie. I całe życie.
Jestem zmęczona. Wyczerpana. Kobieta, żona, matka – a w weekend staję się służącą na usługach małej księżniczki.
Może to zazdrość? Może Zosia przypomina mi, iż Marcin miał „życie przede mną”? Ale ja już nie chcę tak żyć. Nie chcę takiej rodziny.
I chyba dojrzewam do decyzji o rozwodzie.
Bo naprawdę – nie widzę już innego wyjścia.
Czy każda macocha musi być „zła”? A może to tylko kobieta, która nie dostała żadnego prawa – ale bardzo dużo obowiązków?