Jak kot nazywał ją “córeczką”, a okazała się żoną: dramat, który zaczął się od żartu
Na majówkę trafiłem do znajomych w Sopocie. Zebrało się sympatyczne towarzystwo, choć w większości obce. Wszyscy gawędzili, uśmiechali się, przygotowywali jedzenie. Moją uwagę przykuła para: mężczyzna koło pięćdziesiątki i dziewczyna, najwyżej dwudziestoparoletnia. On – stateczny, z dystyngowaną siwizną, ona – pełna życia, radosna, z uśmiechem, jakby wniosła słońce do pokoju. Nazywali się Wojciech i Kinga. Ona cały czas zwracała się do niego “tatusiu”. A ja, naiwny, siedziałem i rozczulałem się: jak pięknie, kiedy ojciec i córka mają tak ciepłą więź.
Gdy jednak zaczęli się zbierać do domu, Kinga z uśmiechem rzuciła: “Czeka na nas syn, nie zaśnie bez nas”. Szczerze mówiąc, osłupiałem. Po ich wyjściu szeptem zapytałem gospodarzy: “Jak to rozumieć? Jaki syn? Czy oni są mężem i żoną?” Usłyszałem potakującą odpowiedź. Tak, to małżeństwo. Tak, mają wspólnego syna. A “tatuś” to tylko taki żart. Na początku znajomości, gdy dopiero zaczynali się spotykać, ekspedientka w sklepie wzięła Kingę za córkę Wojciecha. Tak już zostało. Najpierw dla śmiechu, potem – z przyzwyczajenia.
Później usłyszałem ich historię. Opowieść, która brzmiała jak dowcip, a stała się dowodem, iż wiek to nie przeszkoda dla miłości.
Wojciech był kiedyś malarzem. Utalentowanym, ale – jak to często bywa – bez sukcesów. Za sobą miał dwa rozwody. Dorosłą córkę, z którą kontakt dawno się urwał. Problemy z alkoholem, samotność i wrażenie, iż życie przeszło obok. Gdy miał 45 lat, nagle się zatrzymał, spojrzał na siebie – i zrozumiał: tak dalej nie można. Zaczął malować, ale nikt nie kupował. A potem – przypadkowe spotkanie. Ledwie dwudziestoletnia Kinga. Sam nie wiedział, co ona w nim widzi. Nieogolony, nie modny, bez grosza przy duszy. A ona popatrzyła – i została.
Jej miłość była jak łyk świeżego powietrza. Dla niej rzucił picie, zajął się sobą, znów zaczął tworzyć. Jego obrazy w końcu się sprzedawały, potem były wystawy, propozycje dekoracji lokali. Pojawiły się pieniądze, stabilizacja, pewność, sens. Minęło dziesięć lat. Teraz mają piękne mieszkanie, podróżują, wychowują syna. Ona jest żoną szanowanego, zamożnego mężczyzny. A przecież kiedyś widziała w nim tylko zmęczonego “dziadka” w znoszonym płaszczu.
Oczywiście wtedy przyjaciółki i mama kręciły palcem przy skroniach: “Co ty, Kinga? On mógłby być twoim ojcem!” Może i ona się wahała. Ale słuchała serca. I nie pomyliła się. Wojciech uważa ją teraz za swój cud. Dar, na który nie zasłużył. Stał się ojcem, jakim nigdy nie był. Troskliwym, cierpliwym, całym sercem oddanym swojemu dziecku. Bawi się z nim, czyta książki, chodzi na spacery. choćby z dorosłą córką odnowił kontakt. Zobaczyła, iż ojciec się zmienił.
Ten “nierówny związek” okazał się szczęśliwszy i trwalszy niż wiele par z trzyletnią różnicą. Znam sporo takich historii. Jeden mój znajomy – szef kuchni w Krakowie – ożenił się w wieku 50 lat z dwudziestopięciolatką. Nigdy nie gotował, a teraz nie pozwala żonie zbliżyć się do kuchenki: “Idź do kina, nie przeszkadzaj mistrzowi!”
Bo mężczyźni po czterdziestce to najlepsi mężowie. Wyszumieli się, nabrali doświadczenia, mają dość zabawy. Pragną spokoju, domu, miłości. Cenią każdą chwilę z rodziną. A dziewczynom z nimi jest ciekawie. To nie rówieśnik gadający o imprezach. To człowiek, który wiele przeszedł, nauczył się rozumieć i doceniać. Może być mentorem, oparciem, nauczycielem. A także przyjacielem i kochankiem.
Najważniejsze – starsi panowie bywają wspaniałymi ojcami. Sam jestem przykładem. Moja młodsza córka ma osiem lat, a ja – 54. I wszyscy mówią, iż wreszcie stałem się ojcem, jakim powinienem być od zawsze. Tyle iż wcześniej nie potrafiłem. Nie dojrzałem. A teraz – dojrzałem.
Codziennie biegam po parku. Nie dla mody, ale dlatego, iż chcę żyć. Długo. Nauczyć córkę jeździć na rowerze, pocieszać, gdy dostanie pałę, towarzyszyć, gdy pójdzie na pierwszą randkę. To najlepsze paliwo życia. Nie piwo na kanapie i rozmowy o działkach i cholesterolu.
Jacques Cousteau powiedział kiedyś: “Małe dzieci przedłużają życie”. On sam został ojcem jeszcze po siedemdziesiątce. I to nie żart. Mężczyzna z małym dzieckiem to perpetuum mobile. Jest wysportowany, pełen energii, aktywny. Bo ma dla kogo żyć. Nie rozgląda się za innymi kobietami – jego serce jest zajęte. Nie narzeka na rząd i politykę. Myśli o szkole, rowerach, lodach. Chce do domu. Do swoich.
W wieku pięćdziesięciu lat być dobrym ojcem – to nie heroizm. To przywilej. I większy zaszczyt niż bycie “królem imprez” czy “mistrzem grilla”.
A gdy młoda żona dorasta, różnica wieku jakby znika. Zostaje tylko jedno – miłość. Prawdziwa, dojrzała, wytrzymała, czysta. jeżeli więc wahasz się, czy związać się z kimś dwadzieścia lat starszym – spójrz na takich jak Wojciech i Kinga. Gdzie żart o “tatusiu” stał się początkiem najszczęśliwszego małżeństwa.