Jak gwałtownie minęło życie… I jak niezauważalnie staliśmy się niepotrzebni własnym dzieciom.
Barbara Nowak była kobietą silną, opanowaną, o cichym głosie i dobrych oczach. Urodziła troje dzieci, wychowała, wyprowadziła na ludzi, wydała za mąż. Teraz siedziała przy oknie wiejskiego domu, wpatrzona w jesienne niebo, przeglądając stare listy, pocztówki, pożółkłe fotografie. Na kolanach trzymała pudełko, w którym chowała najcenniejsze skarby: zdjęcia dzieci, kartki od wnuków, wycinki z gazet, gdzie choć raz wspomniano o rodzinie.
Najstarszy syn mieszka za granicą, wyjechał młody, zaraz po wojsku. Minęło tyle lat. Nigdy nie odwiedził. Tylko fotografie w sieci, rzadkie listy, od czasu do czasu – suche wiadomości z życzeniami. Barbara nie obwiniała go. Rozumiała: życie, praca, rodzina, obowiązki. Ale serce bolało. Strasznie bolało.
Średnia córka, Kinga, wyszła za mąż za żołnierza. Ciągłe przeprowadzki, krótkie telefony, nerwowy pośpiech. Czasem przyjeżdżali, ale rzadko i na krótko. Mąż Barbary, Marek, zawsze szanował zięcia, dumny był, iż córka ułożyła sobie życie. Kiedy przyjeżdżali, w oczach Kingi błyszczała radość. I to chyba najważniejsze.
Ale najbardziej przeżywała najmłodszą – Iwonę. Po rozwodzie Iwona wyjechała do miasta, zostawiając synka pod opieką babci. Barbara wtedy sama powiedziała: „Jesteś jeszcze młoda, ładna, ułóż sobie życie. A wnuczka ja przytrzymam”. Córka wyjechała, skończyła studia, znalazła pracę. Po dwóch latach zabrała syna do siebie.
Gdy Iwona przyjechała po chłopca, ten kurczowo trzymał się babcinej spódnicy, nie chciał puścić. Płakał po cichu – tylko mokre policzki. Barbara zacisnęła zęby i milczała. Nie śmiała się sprzeciwić.
Minęły trzy lata. Serce ciągnęło ją coraz silniej do córki i wnuka. Pewnego dnia nie wytrzymała:
– Marku, pojadę do Iwony. Choćby na parę dni. Coś mi tak niespokojnie na sercu.
Mąż skinął głową. On też się martwił, ale sam źle się czuł, jesień go wykończyła. Wczesnym rankiem odprowadził ją na stację, wcisnął do ręki zawiniątko z pierogami i pocałował w czoło.
– Uważaj na siebie, Basiu. Zadzwoń, jak dojedziesz.
Dotarła. Z trudem, ale dotarła. Na ramionach dwie torby z prezentami, w rękach worek z przetworami, konfiturami, zrobionymi na drutach skarpetkami. Zadzwoniła do córki godzinę przed przyjazdem. Iwona odpowiedziała krótko:
– Mamo, dlaczego nie uprzedziłaś wcześniej? Muszę iść do pracy, odebrać syna ze szkoły, do sklepu… Wszystko w biegu! To nie wieś, tutaj inaczej się żyje!
– Przepraszam, córeczko – szepnęła Barbara. – Chciałam zrobić niespodziankę…
Przywitał ją wnuk. Już nastolatek. Wysoki, szeroki w barach. Podobny do dziadka. Tylko oczy obce. Ostrożne, bez blasku.
– Cześć, babciu – powiedział grzecznie, ale bez czułości. Uścisk był wymuszony.
W mieszkaniu było czysto, nowocześnie, ale chłodno. Iwona ugotowała zupę, postawiła na stole pięć malutkich kotletów. Barbara zjadła jeden. Sięgnęła po drugi – i zatrzymała się. Zrobiło jej się wstyd. Przypomniała sobie, jak sama gotowała garnki jedzenia na święta, żeby dzieci najadły się do syta. Tu wszystko było odmierzone.
Wieczorem oglądali ze wnukiem stare nagrania, zdjęcia z przedszkola. Był uprzejmy, ale obcy. Iwona coraz częściej się spóźniała – to „sprawy”, to „spotkanie z koleżanką”, to „zawalona praca”.
Minęły trzy dni. Barbara czuła się gościem. Niechcianym. Zbędnym. Pewnego dnia usłyszała, jak wnuk pyta córkę:
– Mamo, kiedy wujek Jacek przyjdzie? Obiecał zabrać mnie na mecz.
– Niedługo – odpowiedziała. – Jak babcia wyjedzie, to przyjdzie.
I Barbara zrozumiała wszystko. Do końca. Do bólu w sercu.
W milczeniu spakowała rzeczy. Ubrała się. Stanęła w drzwiach. Iwona wyszła z kuchni:
– Mamo, gdzie idziesz? Masz pociąg dopiero jutro!
– Wyjadę wcześniej. Nie martw się. Powiedz synowi, iż dziadek pozdrawia. Nie musisz się bać, dotarłam tutaj – dotrę i z powrotem. Dziękuję za gościnę.
Całą drogę na dworzec szła w milczeniu. W pociągu siedziała przy oknie, wpatrzona w noc. Po policzkach płynęły łzy.
Jak gwałtownie minęło życie… Jak wiele włożyła – i jak łatwo stała się niepotrzebna. Oni są dorośli. Mają swoje życie. A my, rodzice… zostaliśmy gdzieś na uboczu.
Na peronie czekał Marek. Mocno ją objął, przycisnął do siebie.
– Basiu, gdzieżeś ty była! Już myślałem, iż zejdę z tego świata z niepokoju. choćby schudłem.
Uśmiechnęła się. Oczy znów napełniły się łzami – ale teraz już ze szczęścia.
– Jedźmy do domu, Marku. Do domu… Tylko tam jeszcze na nas czekają.