**Dziennik, 15 czerwca 2024**
Nigdy bym nie pomyślała, iż córka mojego męża z pierwszego małżeństwa stanie się dla mnie jak własne dziecko.
Kiedy pierwszy raz usłyszałam o ich rozwodzie, myślałam – no cóż, typowa sprawa, nie dogadali się. Ale im więcej Andrzej opowiadał o przeszłości, tym bardziej zdumiewało mnie, jak przez to wszystko przeszedł. Jego była żona, Kasia, kompletnie nie radziła sobie z domem. Nie gotowała, nie sprzątała, interesowało ją tylko telefon i paznokcie. Ratowały ich tylko mrożone pierogi ze sklepu i czasem zamówienia z restauracji. W końcu Andrzej się poddał i sam zaczął gotować po pracy. A potem do ich mieszkania wprowadziła się teściowa – i to był koniec. Rodzina rozpadła się jak domek z kart.
Poznaliśmy się z Andrzejem, gdy już od roku mieszkał sam, a jego małej Zosi skończyło się sześć lat. Wtedy bardzo się martwił – jak to między nami wyjdzie? A ja wiedziałam od początku – jeżeli chcemy być razem, muszę zaakceptować jego przeszłość i Zosię. Najpierw wspólnie wybieraliśmy dla niej prezenty, rozmawialiśmy o niej. Poznałyśmy się dopiero po naszym ślubie, ale pokochałam tę dziewczynkę od pierwszego wejrzenia. Radosna, pełna życia, z błyszczącymi oczami – od razu zajęła miejsce w moim sercu.
Jej pierwsze urodziny świętowaliśmy już razem. Potem były wakacje, spacery, parki, wspólne wieczory z filmami… Zosia zaczęła spędzać z nami niemal każdą wolną chwilę. Jej mama nie protestowała – pracowała dużo, była zmęczona, a babcia coraz częściej przejmowała w ich domu władzę. I nie ukrywam – to było choćby lepiej. Z Andrzejem zaczęliśmy planować przyszłość, pamiętając, iż Zosia jest już częścią naszej rodziny.
Ale po kilku miesiącach naszą sielankę przerwała twarda rzeczywistość. Zauważyłam, iż Zosia nie ma pojęcia o domowych obowiązkach. Nie umyje za sobą talerza, nie zrobi sobie choćby kanapki. Nie wiedziała nawet, jak włączyć czajnik. Trzymałam się cierpliwie, nie chciałam zepsuć relacji. Andrzej, widząc moje zmęczenie, sam zaczynał gotować, sam nakrywał do stołu. Ale wiedziałam – tak nie może być. Nie wychowamy w ten sposób dorosłego człowieka.
W końcu moja cierpliwość się skończyła. Po kolacji poprosiłam Zosię, żeby umyła swój talerz. Spojrzała na mnie, jakbym kazała jej wejść na Rysy. Wtedy wygarnęłam jej wszystko – ostro, bez ogródek. Po paru godzinach zrozumiałam, iż przesadziłam. Porozmawiałyśmy szczerze, przeprosiłam. I wtedy coś się zmieniło. Zosia spojrzała na mnie nie jak na obcą „ciocię”, ale jak na kogoś, kto naprawdę się o nią troszczy.
A potem zdarzyło się coś, co stało się dla nas punktem zwrotnym. Wyszłam załatwić sprawy, Andrzej był w pracy, Zosia została sama i postanowiła nas zaskoczyć – upiec kurczaka. Nie było całego, więc wzięła filet. Wsypała tam wszystko, co znalazła w kuchni, co wyglądało na sól. Gdy wróciłam, zobaczyłam chaos i półsurową, niejadalną potrawę. Wpadłam w złość. Nakrzyczałam, kazałam iść po sól. Wróciła… z dziesięciokilogramowym workiem. Stała przede mną, mała dziewczynka, ledwo dźwigając to brzemię, a ja rozpłakałam się. W tym momencie uświadomiłam sobie – ona się stara. Stara się dla nas. Chce być częścią naszej rodziny.
Od tamtej pory wzięłam Zosię pod swoje skrzydła. Razem uczyłyśmy się gotować. Pierwsze próby były niezdarne, ale teraz sama potrafi przygotować obiad. U siebie w domu dzieli kuchnię z babcią. Gotuje, sprząta, pomaga.
Niedawno nasz synek, Jaś, skończył roczek. To Zosia upiekła dla niego imienne ciasteczka. Przestąpiła próg, nieśmiało podała mi pudełko, a ja nie wytrzymałam – łzy same napłynęły. Nie ze wzruszenia, ale z dumy. Bo wiem, iż nic nie poszło na marne. Ta dziewczyna to nie tylko córka mojego męża z pierwszego małżeństwa. Stała się moja. Prawdziwa. Bliska. Częścią naszej nowej rodziny.
Wiem, iż wiele jest historii, w których macocha i pasierbica nie potrafią się zrozumieć. Ale jestem szczęśliwa, iż nasza historia jest inna. Były błędy, były łzy. Ale dziś mamy zaufanie, szacunek i miłość. A czy potrzeba czegoś więcej do prawdziwej rodziny?