JAK BARDZO JEJ NIENAWIDZIŁEM…

newskey24.com 17 godzin temu

**Jak ją nienawidziłem…**

Nieco pognieciona kartka leżała w szufladzie jej biurka – tuż obok wypowiedzenia. Dziwne uczucie wpełzło mi do gardła, jakby ten kawałek papieru czekał właśnie na mnie, a nie leżał tam przypadkiem.

Wziąłem go, a w głowie pojawiły się wspomnienia z dzieciństwa. Jak z kumplami w Łodzi bawiliśmy się w szpiegów, pisząc tajne wiadomości mlekiem na papierze, potem odczytywaliśmy je, podgrzewając nad płomieniem. Kiedyś opowiadałem o tym Izie, siedząc z nią przy kawie, gadając o bzdurach…

Ledwo doczekałem się przerwy. Wpadłem do domu jak oszalały. Serce waliło – nie ze strachu, ale z przeczucia. Włączyłem gaz, przytrzymałem kartkę nad ogniem i… litery wyłoniły się jak za dawnych lat. Tylko teraz był to gorzki, dorosły przekaz.

*„Jeśli to czytasz, znaczy, iż się nie pomyliłam. Pamiętałeś i domyśliłeś się. Wszystko mogło być inaczej. Ale wiedz: gdy mnie upokarzałeś, zabiłeś we mnie wszystko, co do ciebie czułam. Myślę, iż choćby lubiłeś pastwić się nade mną. Może to wszystko, na co cię stać?*

*Ktoś kiedyś zranił ciebie, więc teraz łamiesz innych, którzy nie potrafią i nie chcą oddawać. Myślisz, iż nie umiałabym odpowiedzieć? Umiałabym. Ale przestałabym być sobą.*

*Można wygrać bitwę, a przegrać wojnę. Nie szukaj mnie. Żegnaj. – I.”*

Siedziałem z tym listem jak sparaliżowany. Dlaczego? Dlaczego tak ją kochałem? Z nienawiścią, z pasją, do szaleństwa?

Pojawiła się w biurze niespodziewanie. Weszła – i nagle pomieszczenie wypełniło się światłem. Zwykłe biuro na drugim piętrze starego biurowca w Krakowie stało się nagle pełne zapachu morza, ciepła słońca i świeżości poranka.

Nie była pięknością – nie, żadna modelka. Ale miała w sobie coś, co wytrącało mnie z równowagi. Ja, doświadczony, obyty z kobietami wszelkiego rodzaju – eleganckimi, hardymi, prostymi – nagle straciłem grunt pod nogami. Wszystko, co wcześniej mnie porywało, przestało działać.

Byłem rozpieszczony uwagą, romansami, intrygami. Blondynki, rudziele, brunetki – wszystkie przemykały przez moje życie bez śladu. Randki, kwiaty, krótkie historie, znów wolność. Ja wybierałem. Ja decydowałem. Nie prosiłem – brałem.

Ale Iza…

Chciałem wtulić się w jej kolana, wdychać zapach jej skóry, gładzić jasnoblond włosy, dotykać nadgarstka i szyi, czuć jej oddech, słyszeć śmiech, widzieć, jak przygryza wargę, gdy się denerwuje.

Pracowała pod moim kierownictwem – dosłownie i w przenośni. Nie była gwiazdą zespołu, ale wiedziałem: gdy trzeba było załatwić coś trudnego, powierzałem to jej. Robiła to precyzyjnie, na czas, bez zbędnego hałasu.

Zaczynałem odczuwać perwersyjną przyjemność, gdy na nią krzyczałem. Jakby sama jej obecność dawała mi prawo do okrucieństwa. Kurczyła się wtedy, stawała się krucha – a ja czułem się jak bóg. Gdyby tylko zapłakała… gdyby wybuchła. Może bym się ulitował. Może bym się zmienił.

Ale ona trzymała fason. Bez słowa skargi. Bez słabości. I to doprowadzało mnie do szału. Próbowałem zwrócić na siebie uwagę: zostawiałem czekoladki na biurku, dawałem drobiazgi. Komplementy z podwójnym dnem. Spojrzenia, sugestie. Wiedziałem, iż rozumie. I iż coś czuje.

Czasem myślałem, iż gdy dotknę jej dłoni – czas się zatrzyma. W końcu spróbowałem. Objąłem ją. Delikatnie. Prawie czule. A ona… odsunęła się. Patrzyła mi w oczy. Bez słowa. Bez wyrzutów.

To było gorsze niż policzek.

Była dla mnie wyzwaniem. Równą mi. Ale nie chciałem tego przyznać. Potrzebowałem czuć przewagę. Nie byłem gotów być bezbronny. Nie przed nią.

Obserwowałem ją. Jak radzi sobie z problemami. Jak znosi stres. Koledzy też ją lubili. Zbyt lubili. Jeden choćby zaprosił ją na kolację. Widziałem to wszystko. I we mnie kipiała wściekłość.

Urządzałem sceny zazdrości. Rozmawiałem głośno przez telefon z innymi kobietami – specjalnie przy niej. Śmiechy, flirty, zaproszenia do restauracji. A ona? Tylko się zamykała. Żadnego spojrzenia, gestu, cienia reakcji.

Byłem pewien – wiedziałem – iż coś czuje. Że musi być między nami więcej. Czułem to w kościach. Wierzyłem, iż nie odejdzie. Że będzie znosić. Że w końcu ulegnie.

A ona po prostu zniknęła. Bez histerii. Bez awantur. W piątek nie przyszła do pracy. Telefon wyłączony. Nie odezwała się. Projekt, nad którym pracowała, stał w miejscu. Wystawiła mnie do wiatru – przed szefostwem, przed samym sobą.

Rozpłynęła się jak dym. Jak chmura. Ta jedyna – nieuchwytna, efemeryczna, moja i nie moja.

A ja myślałem, iż tak się nie da. Że mam kontrolę. Że można wszystko odwrócić, poprawić, zmienić.

Myliłem się.

Okazuje się, iż i tak bywa.

Idź do oryginalnego materiału